O tym, że niełatwo wychować anioła, czyli “Dożywocie” Marty Kisiel

Miewam czasem tak, ciekawe, czy Wy również, że po przeczytaniu pierwszego zdania w książce, choćby nie wiem jak bezsensowne by było, wiem, że będzie dobrze. Że lektura mnie nie zawiedzie a, kto wie, może mnie w sobie rozkocha i wpłynie na moje życie. Tak, brzmi to egzaltowanie, ale cóż mogę zrobić? Tak było po pierwszych słowach Domu duchów Isabel Allende. Przeczytałam o Barabaszu, który przyjechał do Clary drogą morską, a kilka lat później, w znacznym stopniu pod wpływem powieści, zdawałam egzamin na iberystykę. Po Dożywociu Marty Kisiel nie spodziewam się życiowych przełomów, ale odkąd przeczytałam, że „Wszystko było nie tak”, wiedziałam, że bez obaw, wszystko będzie bardzo „tak”.

idozywociemartakisiel

Konrad Romańczuk, pisarz po trzydziestce, otrzymuje w spadku po dalekim krewnym uroczą Lichotkę, dom na uboczu, w znacznej odległości od dużego miasta. Przeprowadza się więc niemal w dzicz i wszystko byłoby piękne i przyjemne, gdyby nie fakt, że dom zamieszkuje kilkoro nietuzinkowych lokatorów, którymi to Konrad ma opiekować się dożywotnio. Przy czym mówimy tu raczej  o końcu jego dni, bo lokatorzy to anioł, upiór i pradawny stwór, odpowiednio Licho, Szczęsny i Krakers, którzy raczej go przeżyją. Trudno ich nie pokochać. Licho, wiecznie w za dużej koszulce i bez spodenek, z alergią na własne skrzydła, które regularnie wyrywa, uwielbia sprzątać i jest urocze w swojej niewinności i naiwności. Szczęsny to dwukrotny samobójca (powiedzmy, próbował się romantycznie zabić również po śmierci), poeta-romantyk, co to nie zniósł cierpień nieszczęśliwej miłości, a raczej zakochania się w jednej z pierwszych kobiet, na które padł jego wzrok. Teraz, od jakichś dwustu lat, zajmuje się głównie doprowadzaniem do pasji Konrada, ale również poezją, robieniem nalewek i robótkami ręcznymi. W końcu Krakers, stwór przywołany z piekielnych otchłani przez przodków Konrada, radośnie poświęca się by domownicy jedli dobrze i smacznie, taki król kuchni. Całość inwentarza dopełnia kilka utopców i kotka, Zmora, która obdarzyła Konrada ciepłym uczuciem odwzajemnionym od początku (istnienie takiego kota jest chyba równie zaskakująca jak przyjaźń z aniołem). W utrzymaniu domu od lat pomaga Kusy, który mieszka stosunkowo niedaleko, pomaga z zakupami i piciem nalewek. Z czasem pojawia się jeszcze królik Licha, Rudolf Valentino. Pokochałam go za jego złośliwość i podstępność (dobra, różowe futerko nie zaszkodziło), sugerowaną głównie przez Romańczuka, który mógł być nieco do gryzonia uprzedzony, uważając, że ten ciągle czyha na jego życie.

Romańczuk, który z początku chce uciekać i jest przerażony jak każdy średnio rozsądny człowiek, z czasem zmienia swój stosunek do Lichotki i jej mieszkańców. Dożywocie to trochę takie urywki z życia nieco porąbanej rodziny. Bardzo ciekawe, nie da się ukryć, ale, co najważniejsze, przezabawne i pięknie opisane. To, co Marta Kisiel robi z językiem sprawia, że człowiekowi robi się ciepło gdzieś w okolicach serca. Przeczytajcie sobie na głos to zdanie: „Zazdrość zżerała ich bez sztućców, zachłannie oblizując palce” (s. 215). Czyż nie smakowite? Poza tym człowiek  może mieć czasem poczucie, że oto ten właśnie moment w jego życiu jest najgorszy od dawna, że już zawsze będzie ciemno, słońce wyemigrowało do innego układu, że praca już nigdy nie będzie lepsza i ogólnie nie ma nadziei. Ale wystarczy kilka stron. Kilka stron doskonale napisanej historii przepełnionej inteligentnym poczuciem humoru, absurdalnymi sytuacjami, które powodują wybuchy śmiechu lub przynajmniej niekontrolowane parsknięcia, i człowiekowi chociaż na chwilę robi się lepiej i zaczyna mieć nadzieję, że może ta noc to jednak ma jakiś koniec. Autorka (Ałtorka?) często osiąga ten magiczny efekt za pomocą drobiazgów. Na przykład,  opisując bałagan, wspomina, że nie dość, że powstały w nim nowe formy życia, to już myślą o walucie. O! Albo takie rozważania Licha o żonach:

O żonach, tajemniczych istotach służących do równie tajemniczego rozsiewania, wiedziało zatem niewiele – bez wątpienia istniały, bywały przydatne, a czasem nawet niezbędne, tylko po co? Dlaczego? I skąd się je brało? Poskrobało się po głowie w zamyśleniu. Szymon miał jedną, często na nią narzekał i psioczył, lecz równocześnie twierdził bardzo stanowczo, że bez żony ani rusz, żona to podstawa, jedyna szansa na prawdziwe szczęście. Z kolei zdaniem Szczęsnego żony robiło się z kobiet w jakiś okrutny sposób, który sprawiał im cierpienie. Skoro stanie się żoną bolało i posiadanie żony też bolało, to czemu bez nich nikt nie mógł być tak naprawdę szczęśliwy. Zafrasowane tym niespodziewanym odkryciem Licho wsparło się na miotle. To nie miało sensu. (s.178)

Albo całe zamieszanie z mieszkańcami z okolicy, którzy próbowali ratować Licho przed, według nich, rozpustnym i pełnym niepohamowanych żądz Konradem. Albo agentka Romańczuka i jej romans ze Szczęsnym. Albo pijaniutki Szczęsny śpiewający po nocach. Albo…

Jeśli jest Wam źle, czytajcie Dożywocie. A jeśli jest Wam dobrze, też czytajcie, czemu ma nie być lepiej, prawda?

Apsik. Alleluja.