Są miejsca, do których się wraca. Nawet jeśli lubimy eksplorować nieznane, nawet jeśli ciągnie nas w dalekie strony, są takie miejsca, które w naszej pamięci funkcjonują jako synonim wszelkiej szczęśliwości, z którymi wiążą się cenne wspomnienia. Wracamy więc do tej krainy mlekiem i miodem płynącej, by poczuć się tak samo, jak niegdyś. Różnie bywa z takimi powrotami. Czasem znajdujemy to, do czego tęskniliśmy: te same budynki, kolory, zapachy, smaki. Czasem odkrywamy coś nowego, co wiąże nas z tym miejscem jeszcze bardziej. Ale nie zawsze. Może się przecież okazać, że nasza ulubiona, ustronna plaża zmieniła się w dudniące głośną muzyką skupisko plażowiczów, że w restauracji, którą tak polubiliśmy, zmienił się właściciel lub kucharz i jedzenie niby to samo, ale jednak przestało zachwycać. Z książkami jest podobnie. Czy warto więc do nich wracać, skoro i tak wielu z nas przeraża myśl, że życia nam zabraknie na przeczytanie tych wszystkich książek, które chcielibyśmy przeczytać?
Bilet do Ziemiomorza sporo waży, wymaga odpowiedniej torebki oraz ma ponad 900 stron. Ale warto.
Ja uważam, że warto i lubię sobie takie literackie powroty fundować. Bywam więc w Śródziemiu, bywam w Hogwarcie, bywam również w świecie Wiedźmina. Tym razem jednak wybrałam się gdzie indziej, w miejsce, gdzie już bardzo dawno nie byłam – do Ziemiomorza wykreowanego przez Ursulę K. Le Guin. Do tej pory odwiedzałam to miejsce trochę rzadziej niż inne z bardzo prozaicznego powodu – nie miałam po prostu swoich egzemplarzy tego cyklu. Skoro jednak Mikołaj obdarzył mnie najnowszym wydaniem, zawierającym wszystkie powieści i opowiadania, poczułam się jakbym dostała darmowy bilet na pasjonującą podróż. Wyruszyłam więc do Ziemiomorza i pomyślałam, że podzielę się z Wami wrażeniami z podróży. Dziś pierwsza część wyprawy (tak, postaram się pisać o każdej części cyklu oddzielnie i sama za siebie trzymam kciuki, żeby mi to wyszło), czyli książka, którą uwielbiam – Czarnoksiężnik z Archipelagu – o której bez wahania mogę powiedzieć, że za każdym razem gdy ją czytam, odnajduję w niej coś innego. Co znalazłam tym razem?
Nieodmiennie oczarowuje mnie jak pięknie czyta się tę historię o chłopcu, który odkrywa w sobie magiczny talent i wyrusza w świat, by nauczyć się magii i zostać potężnym czarnoksiężnikiem. Ambitny i pojętny, szybko osiąga postępy w nauce. Dumny i pewny siebie, podejmuje wyzwanie, rzucając czar, który przyzywa ducha zmarłej osoby. Prawie, prawie mu się to udaje, jednak przy okazji na wolność wymyka się cień, ciemna siła, której na pozór nie da się okiełznać i która już zawsze będzie z nim związana. Ged musi opuścić akademię i stawić czoło niebezpieczeństwu – cieniowi, który go ściga. Ursula K. Le Guin snuje tę opowieść niespiesznie, jak bard przy ognisku, który wie, że dobra historia wciągnie słuchacza, nawet jeśli główny bohater poskromi tylko jednego, a nie pięćdziesiąt smoków. To takie opowiadanie-bajanie, kojarzące mi się właśnie z przekazem ustnym – sztuka o której zapominamy, a do której chyba tęsknimy. Nie ma tu wielkich, napuszonych słów, nie ma nic patetycznego – z każdego słowa, z każdego zdania bije prostota, pozwalająca cieszyć się tą opowieścią bardzo młodemu słuchaczowi, czy czytelnikowi. A z tej prostoty z kolei bije mądrość.
Po opuszczeniu bezpiecznych murów akademii, Ged żegluje i odwiedza różne zakątki Archipelagu, możemy śledzić tę podróż na mapie, by lepiej uzmysłowić sobie, że przemierzył szmat świata. Mija wyspy i wysepki, odwiedza miasta i zamki, stawia czoło mniejszym lub większym zewnętrznym niebezpieczeństwom, spotykają go klasyczne dla gatunku fantasy przygody. To samotne żeglowanie jest jak metafora życia, Ged płynie z miejsca na miejsce, spotyka po drodze przyjaciół i nieprzyjaciół, załatwia sprawy, które muszą być załatwione, a jednak cel i zasadność tej podróży, można ocenić dopiero z perspektywy czasu, dopiero gdy dotrze się do jej kresu. I gdy docieramy do końca tej opowieści, jasne staje się, że celem podróży Geda nie było zabijanie smoków, ani inne magiczne pokazy siły. Celem nie była też zewnętrzna podróż i poznawanie archipelagu. Owszem, wszystko to wydarzyło się przy okazji, ale prawdziwym celem Geda było poznanie, zrozumienie i zaakceptowanie samego siebie.
Motorem napędowym całej tej podróży jest cień, który Ged, wiedziony pychą, niechcący uwalnia. To przez niego musi udać się w swoją podróż. Początkowo po prostu przed nim ucieka, ale jak można uciec przed własnym cieniem? Później próbuje go ścigać, mierzyć się z nim i walczyć. Ale ta walka również nie przynosi rezultatu, bo okazuje się, że Ged i cień są związani na zawsze, że jeden nie może istnieć bez drugiego. Podróż Geda staje się więc opowieścią o ucieczce i ściganiu własnego cienia, a interpretacji tego, czym jest cień będzie zapewne tyle, ilu jest czytelników: naszym strachem, naszą słabością, naszymi wadami, mrokiem zalegającym nasz umysł? Skoro więc nie da się przed tym cieniem uciec, ani go pokonać, co nam pozostaje? Czy istnieje choć iskierka nadziei? Czy Ged ma jakąkolwiek szansę na zwycięstwo? Ursula K. Le Guin jest zbyt dobrą bajarką, by zostawić nas bez odpowiedzi. A odpowiedź znowu urzeka prostotą i mądrością:
Człowiek i cień w milczeniu spotkali się twarzą w twarz i zatrzymali. Głośno i wyraźnie, naruszając odwieczną ciszę, Ged wymówił imię cienia i w tej samej chwili cień przemówił bez warg i bez języka, wypowiadając to samo słowo: „Ged”. I dwa głosy były jednym głosem. Ged wyciągnął przed siebie ręce, upuszczając laskę, i objął swój cień, swoje czarne ja, które jednocześnie sięgnęło ku niemu. Światło i ciemność zetknęły się i połączyły, stając jednością (str. 148)
Scenie tej z daleka przypatrywał się przyjaciel Geda, Vetch. Przerażony, że Ged został pokonany, początkowo nie mógł zrozumieć, co się tak naprawdę stało. Jednak Vetch zaczął w końcu rozumieć prawdę, a wraz z nim zaczynamy rozumieć ją i my:
Ged ani nie został pokonany, ani nie zwyciężył, lecz nazywając cień swej śmierci własnym imieniem, uczynił siebie całością – człowiekiem; kimś, kto znając swoje całe prawdziwe ja, nie może zostać wykorzystany ani zawładnięty przez żadną inną moc poza samym sobą, i kto przeżywa dzięki temu swoje życie w imię życia – a nigdy w służbie zniszczenia, cierpienia, nienawiści lub ciemności (str.147)
Równie ważne w tej opowieści jest to, że w podróży do poznania siebie nie da się pójść na skróty. Trzeba przepłynąć wszystkie te morza, odwiedzić wszystkie te miejsca, by osiągnąć cel. Skróty wydawać się kuszące, ale są złudne. I choć mogą być obok nas przyjaciele, to najważniejszy kawałek drogi musimy odbyć samotnie.
Najpiękniejsze w Czarnoksiężniku z Archipelagu jest to, że odnaleźć w nim można wiele warstw, o których tu nie wspomniałam, a których warto poszukać. Bo mam wrażenie, że jest to książka, która mówi do nas różne rzeczy zależnie od tego w jakim momencie, życia jesteśmy. Mi tym razem powiedziała akurat to, ale Wam może powiedzieć coś zupełnie innego. W przedmowie do tego wydania, autorka pisze, że potrzebowała sześciu książek i trzydziestu lat życia, by opowiedzieć historię Geda i Tenar, która będzie bohaterką kolejnej części cyklu. Nie dziwię się, bo mam wrażenie, że jako czytelnicy możemy spędzić wiele lat, by tę historię naprawdę poznać. Już czytam, po raz kolejny, Grobowce Atuanu i za jakiś czas zaproszę Was na kolejną osobistą wyprawę do Ziemiomorza. I mam nadzieję, że zaczniecie na własną rękę eksplorować Archipelag. Po raz pierwszy, po raz drugi, a może i piętnasty.
—
PS. Już jutro zawitam u siostry, więc jak tylko omówimy niezwykle istotne kwestie, przystąpimy do losowania nagrody urodzinowej 🙂