O strachach na Bródnie czyli “Domofon” Zygmunta Miłoszewskiego

Domofon, debiut Zygmunta Miłoszewskiego, chciałam przeczytać od dawna. Zakochałam się w Szackim, tfu, trylogii o Szackim, więc sięgnięcie po inne książki autora uważam za obowiązkowe, nawet jeśli jakoś tak odracza się to w czasie. Dodatkowo koleżanka z pracy zachwalała i mówiła, że po lekturze ludzie boją się wchodzić do klatki schodowej w swoim bloku. Skoro zatem mieszkam w warszawskim wieżowcu z domofonem i windą, do której i tak nie pałam miłością, logicznym było sięgniecie po powieść, która tylko może spotęgować moje leki. No przecież.

domofon

Od razu podkreślę, ze Domofon nie jest tym, czego się spodziewałam. Otóż sięgając po niego, byłam pewna, że zabieram się za kolejny nieźle skrojony kryminał czy thriller. Tak, żyłam chyba przez kilka lat pod jakimś kamieniem i nie zorientowałam się, że Miłoszewski zaczął od napisania horroru. Jego akcję umiejscowił  w bródnowskim wieżowcu, w którym zaczynają dziać się rzeczy niezwykłe i przerażające. Młode małżeństwo w dniu  przeprowadzki do stolicy, do swojego własnego malutkiego mieszkanka, zastaje na klatce schodowej scenę makabryczną, w której główne role grają winda, chłopak mieszkający w bloku podzielony na dwie części (czyli głowę i resztę) oraz masa krwi. No nie najlepszy początek, nie najlepszy. Pojawia się policja, w tym Oleg Kuzniecow, znany również czytelnikom Uwikłania, kolejni sąsiedzi a wszystko zaczyna się komplikować. Co jakiś czas narracja jest przerywana zapisami rozmów pomiędzy mieszkańcami, które toczą się gdzieś w okolicach domofonu właśnie.  Wśród sąsiadów zawiązuje się  mały komitet złożony z dziennikarza-alkoholika, nastolatka i nowej lokatorki, który próbuje zrozumieć sytuację, w której wszyscy się znaleźli, i uratować jak najwięcej osób. Kluczem może być opowiedziana przez tajemniczego mieszkańca dawno zapomniana historia pewnej zbrodni.

Każdy z mieszkańców bloku ma swoją przeszłość, sytuację życiową i, co najważniejsze w kontekście fabuły, lęki. Każdy z nich ma coś na sumieniu. Ich historie i osobowości, poza tą dziennikarza, głównego bohatera, nie są wyjątkowo rozbudowane. Wydaje mi się to dość logiczne, bo gdyby Miłoszewski zdecydował się na inny zabieg, mnogość postaci doprowadziłaby do chaosu i rozmycia się akcentów w powieści. Sama fabuła z kolei nie jest może jakaś wyjątkowo skomplikowana, a niektóre motywy są raczej dobrze znane fanom gatunku, ale książkę czytało mi się dość, hm, przyjemnie. Miłoszewski zdaje się świadomie bawić dobrze znanymi już tropami, przez co, na szczęście, podczas lektury odczuwałam jednak pewną świeżość.

Mój główny problem z książką wynikał niestety z mojego braku przygotowania, czyli założenia, że biorę do ręki kryminał. Widzicie dopóki myślałam, że czytam o czymś, co rzeczywiście może się wydarzyć, czułam spory niepokój. Należę do osób, które nie czują się zbyt pewnie wchodząc do klatki schodowej z kimś nieznanym, omijają piwnice szerokim łukiem, a do drżenia serca doprowadzają je nawet uchylone drzwi prowadzące do niej. Jednak kiedy okazało się, że w całą intrygę zamieszane są siły nadprzyrodzone, zemsty z zaświatów i bliskość cmentarza, moje zainteresowanie delikatnie zmalało, a strach zniknął całkowicie. Należy jednak przyznać, że w Domofonie nie straszą najbardziej upiory czy demony. Przyczyną najgłębszych lęków są przeżyte traumy czy krzywdy wyrządzone innym, które mogą doprowadzić do szaleństwa, nawet jeśli są zepchnięte głęboko do podświadomości. I to, przyznaję, jest przerażające.