Teoretycznie maj jest ulubionym miesiącem Grendelli. Zieleń wtedy najzieleńsza i najbardziej soczysta, dni coraz dłuższe, pięknie pachnie rosnący pod moim blokiem bez. W praktyce, niestety, nie mam czasu się tym wszystkim cieszyć, bo tonę w testach, pracach licencjackich i magisterskich, sprawozdaniach i innej papierologii. Najczęściej słyszanym i używanym przeze mnie słowem jest obecnie deadline – nie dziwcie się więc, że na czytanie i pisanie na blogu czasu mam naprawdę mało. Nie dziwcie się też, że sięgam po lektury leciutkie, nie wymagające za dużo skupienia, takie które da się poczytać w przerwach pomiędzy zajęciami, i które nie sprawią, że koniecznie, ale to koniecznie będę musiała zarwać noc. Zarwanie nocy skutecznie obniżyłoby moją koncentrację, obniżenie koncentracji zmniejszyłoby wydajność, a zmniejszenie wydajności wywołałoby lawinę zdarzeń, o których wolę nie myśleć. Oby do czerwca.
Bridget Jones szaleje za facetem, a faceci szaleją za nią. Dobrze się składa.
W ramach odreagowywania, przeczytałam więc sobie Bridget Jones: Szalejąc za facetem, bo mój stosunek do Bridget jest taki jak i do Wiedźmina – bez względu na to czy książki o nich będą dobre czy słabe, sięgnę po nie z sentymentu i nie będę się specjalnie pastwić. Wiadomo, że w tym przypadku nie należy się spodziewać szczególnej oryginalności, jeśli chodzi o fabułę, która będzie się kręcić wokół facetów i zapewne skończy happy endem, co u Helen Fielding oznacza oczywiście w ramionach ukochanego na dywaniku przed kominkiem. Dobrym pomysłem było natomiast uśmiercenie Marka Darcy’ego (niech spoczywa w pokoju), co nie tylko zmusiło 51-letnią Bridget z dwójką dzieci do uporania się z traumą, lecz stało się przyczyną jej nieustającej szamotaniny pomiędzy szkołą, przedszkolem, pracą nad pisaniem scenariusza, Twitterem (szkoda, że nie Facebookiem, który jest mi bliższy) i 30-letnim kochankiem. Tym co sprawia, że cały ten codzienny wir wydaje się nieco nierealny, jest fakt, że bohaterka, w przeciwieństwie do wszystkich znanych mi kobiet funkcjonujących w podobny sposób, zupełnie nie musi się troszczyć o stan swojego konta. No cóż, nie każdej z nas trafił się Mark Darcy…
Jak to zwykle w książkach o Bridget Jones bywa, jest zabawnie i nieco slapstickowo, ale nie brak też dość celnych obserwacji dotyczących współczesnego wielkomiejskiego życia, komplikujących się coraz bardziej relacji i lęku przed przemijaniem. I choć powieść jest trochę nierówna i można by ją było nieco skrócić, to Helen Fielding wykonuje dobrą robotę, puszczając oko do obecnych 40-50 latek i oswajając ich lęki przed kolejnymi zmarszczkami, siwiejącymi włosami i wiotczejącą skórą na udach. Bo jak się okazuje, to i owo można sobie wygładzić, tu i ówdzie przykryć haleczką, i nadal da się, z całym tym dobrodziejstwem inwentarza, podobać płci przeciwnej. Zarówno tej w swoim wieku, jak i młodszej.
W nowej odsłonie, Bridget przełamuje niejedno tabu. Po pierwsze, 51 lat to nie koniec świata i nasza bohaterka nadal jest atrakcyjna w swoim odzyskanym z trudem rozmiarze 10. Po drugie, pomimo że nie jest jej łatwo pogodzić się ze śmiercią męża, nadal chce żyć, chodzić na randki i uprawiać seks. Co więcej, mimo inwazji wszy i problemów logistycznych związanych z opieką nad dziećmi, nieźle jej to wychodzi. Po trzecie, dzieci przydarzyły jej się sporo po czterdziestych urodzinach i okazuje się, że nie ma w tym nic patologicznego, ani nienaturalnego. Owszem, da się z tym żyć. Macierzyństwo, zwłaszcza w pojedynkę, nie jest łatwe, ale czy naprawdę wiek jest tu najistotniejszą kwestią? Po czwarte, okazuje się, że można nigdy do końca nie dorosnąć, że doświadczenia życiowe, nawet te traumatyczne, nie muszą zmienić nas w zgorzkniałych starców, że dojrzałość i życiowa mądrość nie spadają na nas z nieba, i że nie ma nic złego w tym, że mimo 50-tki na karku nadal przerasta nas codzienna rzeczywistość, nadal popełniamy towarzyskie gafy, nadal może nas zaprzątać woskowanie bikini, i nadal wolimy tracić czas na portalach społecznościowych, niż odpowiedzialnie i dorosło poświęcać go na porządkowanie garderoby.
Medytacja medytacją, joga jogą – ale bez Chardonnay nie ma Bridget Jones.
Co tu dużo gadać, Bridget Jones, pomimo wieku średniego (jestem przekonana, że moja babcia zaliczyłaby go do kategorii „średnia młodość”) i pomimo dwójki dzieci, na zawsze pozostanie nieco infantylną i egocentryczną kobiecą wersją Piotrusia Pana. Tak, Bridget jest Princess Pan, że pożyczę sobie ten termin od amerykańskiej scenarzystki Tracy McMillan i dlatego ją lubię. Planuje być niczym nieporuszone drzewo podczas zawieruchy życia, ale chaosu nie da się do końca ogarnąć i Bridget, tak jak ja, tonie w mailach, obiecuje sobie, że będzie piła mniej Red Bulli i dietetycznej coli, i walczy ze sobą na siłowni. Albo ma wyrzuty sumienia, że na tej siłowni ze sobą nie walczy. Bridget dobrze czuje się w domu starców (bo tam jest najmłodsza) i w klinice leczenia otyłości (bo tam jest najszczuplejsza), chętnie włazi na drzewa, z których nie umie potem zejść, pije za dużo wina i je za dużo niezdrowego jedzenia, a na jej eleganckich sukienkach nadal ląduje kawa lub inne gorące napoje. Te rzeczy nie mijają z wiekiem, zdaje się mówić Helen Fielding, i dobrze. Co złego w tym, że mamy lat 38 (przypadek Grendelli) lub 51 (przypadek Bridget Jones) i nadal chcemy nosić obcisłe rurki, trampki, i T-shirty z nadrukami (przypadek Grendelli) lub krótkie kiecki i wysokie szpilki (przypadek Grendelli i Bridget Jones)? Jakie znaczenie ma to, co wypada, a co nie wypada? Czy warto tracić czas i się tym w ogóle przejmować?
Pomyślałam sobie jednak, że chyba fajniej być 51-letnią kobietą w wielkim mieście (w Londynie to już w ogóle) niż 38-letnią w średnio-wielkiej stolicy województwa w północno-wschodniej Polsce. Nie to, że ja Białegostoku nie lubię – ładny jest, dużo zieleni, ruch samochodowy znośny (niektórzy narzekają na korki, ale nie wierzcie im – to nie są korki!), ale jak się już ma te 38, 40, 45 lub, nie daj Panie Boże, 51 lat – to raczej oczekiwanie społeczne jest takie, że się zostanie w domu. To znaczy, owszem można się wybrać do kina, teatru, czy do opery. Dobrze widziane jest również wyjście na kawę lub kolację do restauracji. No dobra, do pubu na piwo też się zdarza. Ale do klubu to już nie bardzo. A ja, widzicie, uwielbiam poszaleć na parkiecie – taniec autentycznie mnie odstresowuje i daje mi mnóstwo energii. Nie chodzi mi nawet o to, że naokoło głównie młodzież w wieku lat 16-25 – przecież nikogo ze względu na metrykę nie będę dyskryminować (chociaż trochę irytuje fakt, że mniej ogarniętym studentom zdarza się podejść i zapytać o warunki zaliczenia…) – bardziej o to, że tak ciężko wyciągnąć znajomych, bo owszem na zamkniętą imprezę taneczną w karnawale się wybiorą, ale do klubu potańczyć to już nie bardzo. I znowu nie dlatego, że dzieci nie ma z kim zostawić, bo to się przecież da zorganizować, raczej o to, że właśnie „nie wypada”, że muzyka nie taka, że czują, że to JUŻ nie dla nich. A we mnie się wtedy wszystko buntuje, bo jak nie dla nas, ludzi, którzy coś już w życiu osiągnęli, a przecież nadal są piękni i młodzi, i mogą się tym cieszyć – to dla kogo?
Dobra rada nie jest zła. Ta jest dość prosta, w innych zasadach dotyczących randkowania Grendella by się totalnie pogubiła…
Także, Panie i Panowie 35+ łączmy się! Nie dajmy sobie wmówić, że nam nie wypada. Tańczmy, jeśli lubimy i nie myślmy, co ludzie powiedzą. Również na bosaka. Drogie Panie, nośmy koszulki Mai Lulek lub krótkie spódnice (zależnie od upodobań), nie czytajmy w magazynach, w co wypada się ubierać w danym wieku, i nie bójmy się, że ktoś o nas powie „dzidzia-piernik”. Drodzy Panowie, zrzućcie brzuszki, i ruszcie na parkiet. Albo nie zrzucajcie, jak wam z nim dobrze – wasza sprawa. Wiecie co? Jest nas dużo, w końcu wyż demograficzny, nie znikajmy z przestrzeni publicznej! Nie musimy czuć się źle w towarzystwie młodszych od nas ludzi – to w końcu nie ich wina, że nie pamiętają Okrągłego Stołu… A jeśli jesteśmy singlami, bo jakoś nie przyplątał się życiowy partner lub po drodze przytrafił się nam rozwód (zdarza się przecież), to tym bardziej nie zamykajmy się w domu. Żyjmy, cieszmy się życiem, bawmy, chodźmy na randki! Nawet jeśli nie mieszkamy w wielkim mieście – to w końcu od nas zależy jakie jest i będzie miejsce w którym mieszkamy.