Musicie wiedzieć, że jestem szczwaną lisiczką. Przed Bożym Narodzeniem przygotowałam sobie listę książek, które mógłby mi sprezentować Mikołaj. Tak, zgadza się, założyłam, że byłam wystarczająco grzeczna i mogę podziewać się prezentów. Dodatkowo, postanowiłam śledzić znajomych, którzy obdarowywali książkami naszych wspólnych przyjaciół. Stopniowo wykreślałam z listy kolejne tytuły, bo przecież dublowanie egzemplarzy byłoby marnotrawstwem papieru i pieniędzy. W ten sposób z mojego spisu wypadł Czas żniw Samanthy Shannon, który grzecznie pożyczyłam od Lewiatana.
Powieść przewinęła się już przez tyle blogów, że pewnie wszyscy wiedzą na czym polega całe zamieszanie. Na wypadek, gdyby ktoś był odcięty od sieci, albo dopiero się do niej podłączył (witamy w internetach, bywa wesoło), wspomnę, że główną bohaterką jest Paige Mahoney, dziewiętnastolatka o irlandzkich korzeniach, która żyje w Londynie w drugiej połowie XXI wieku. Nie ma już Wielkiej Brytanii, jest, natomiast Sajon, totalitarne, pełne represji Państwo, w którym największą zbrodnią jest korzystanie z daru jasnowidzenia. A nie jest to, wbrew pozorom, rzadkie zjawisko. Jasnowidzów można podzielić na siedem głównych kategorii – każda z nich przypisana jest odpowiedniemu kolorowi aury, którą wytwarza. Nasza Paige jest jednym z najrzadszych typów, śniącym wędrowcem, co czyni ją faworytą szefa gangu Siedmiu Pieczęci, Jaxona. Pracuje więc w podziemiu, zarabia całkiem niezłe pieniądze, ale nieprzerwanie ryzykuje wolność i życie. Tak się składa, że podczas zwyczajnej podróży metrem trafia na rutynową kontrolę i wpada jak śliwka w kompot. Próbuje uciec, oczywiście, bo wie, że grożą jej tortury i śmierć. Na nic wysiłki. Zostaje schwytana i trafia do sekretnej kolonii karnej, do Oksfordu, miasta, które podobno miało nie istnieć.
I tu zaczyna się prawdziwa akcja. Shannon wrzuca nas w świat panów i niewolników, brutalności i bezwzględności, spisków. Refaici, dziwni i tajemniczy niby-ludzie sprawują władzę w kolonii. Raz na dziesięć lat, w ramach układu zawartego z Sajonem Londyn, dostają wyłapanych z miasta jasnowidzów. Ten okres jest właśnie nazywany „czasem żniw”. Refaici zyskują niewolników. Najważniejsza jest dla nich umiejętność walki. Ilu jasnowidzów jest gotowych poświęcić część siebie, by zyskać szacunek i zostać „czerwonym”, wojownikiem? A może lepiej się poddać, zostać pogardzanym tchórzem, ale nie poświęcać człowieczeństwa? Jak długo można żyć na łasce pana i władcy, który nie do końca widzi różnicę pomiędzy ludźmi a psami? Może ucieczka nie jest niemożliwa? Faktycznie, zapomniałam, kolonia jest przecież odgrodzona od reszty świata polem minowym.
Muszę przyznać, że Czas żniw czyta się dobrze i szybko. Mimo że raczej wcześnie przewidziałam zakończenie, przygody Paige dały mi dużo dobrej rozrywki. Tak samo jak Arcturus, jej pan. Wybaczcie, jest tajemniczym i nieziemsko przystojnym mężczyzną. Jako prosta dziewczyna nie umiem się temu oprzeć, ok? Shannon dokładnie opisuje świat, który wymyśliła. Przybliża reguły (nie zawsze logiczne) panujące w Londynie i Oksfordzie, szkicuje też tło historyczne. Problem chyba polega na tym, że robi to wręcz zbyt dokładnie i brakuje jej czasu, żeby skupić się na bohaterach. Mam wrażenie, że jednak jest ich za dużo, przez co są dosyć miałcy. Najlepiej poszło jej chyba z panną Mahoney i, mimo wszystko, Arcturusem. Z drugiej strony, to dopiero pierwsza część cyklu, więc dużo jeszcze przed nami.
Kibicuję Shannon całym sercem. Na pewno sięgnę po kolejne części z nadzieją, że będą równie dobre. A niech tam, życzę jej, żeby były jeszcze lepsze. Okazuje się, że można nie mieć jeszcze dwudziestu lat i napisać kawałek całkiem niezłej książki. Wcale nie jestem zazdrosna. Wcale.