Podobno każda przygoda musi się kiedyś skończyć, dlatego, czytając “Wrota Ptolemeusza”, próbowałam sobie nieco tę przyjemność przedłużyć. Dawkowałam ją sobie, próbowałam kłaść książkę w najodleglejszych zakamarkach mojego pokoju (który, niestety, do największych nie należy), żeby jak najdłużej zostać z Nathanielem, Kitty i Bartimaeusem. Wszystko na nic. Powieść wciąga i bardzo ciężko zapomnieć o niej choć na chwilę.
W ostatniej części cyklu potęga imperium brytyjskiego nie jest już tak oczywista. Trwa wojna w amerykańskiej kolonii, coraz więcej plebejuszy rozwija w sobie odporność na magię, kwestionują otwarcie działania rządzącej elity. Rewolucja trwa. Magowie znajdują się w dość ciężkiej sytuacji. Wiadomo, przyzwyczaili się już do protestów ludzi, których ciągle traktują jak pośledni gatunek. Bunt jednak rodzi się też tam, gdzie zupełnie się go nie spodziewają. Czy panujący porządek ma w ogóle jeszcze szanse na przetrwanie? Raczej nie. Nie wiadomo tylko, kto przejmie kontrolę nad społeczeństwem.
Jonathan Stroud to bardzo sprytny człowiek. To oczywiste, że od razu pokochałam Kitty i Bartimaeusa. Odważna i silna dziewuszka, która nie godzi się na sytuację, w której żyje, oraz kipiący sarkazmem, diabelnie inteligentny dżin, to postaci, których, według mnie, nie da się nie darzyć sympatią. Nie będę się powtarzać, bo pisałam już o nich wcześniej. Zaskoczeniem jest dla mnie natomiast sposób w jaki Stroud tworzy postać Nathaniela. Moja ogromna niechęć do niego zamieniała się stopniowo we współczucie, sympatię a nawet podziw. Jasne, jako dziecko był wyjątkowo irytujący i miałam ochotę przełożyć go przez metaforyczne kolano. Z biegiem akcji zaczęłam go postrzegać jako ambitnego chłopaka, który ciągle musiał (no dobra, chciał) coś udowadniać ludziom dookoła niego. Fakt, strasznie namieszał dookoła siebie, bywał bezwzględny, ale okazuje się, że wystarczy odpowiedni impuls, żeby odnalazł w sobie człowieczeństwo. Tego chłopca, którego kiedyś widział w nim Bartimaeus, i o którego na swój sposób się troszczył. Nathaniel to świetnie skonstruowana postać, która niewątpliwie doskonale pasuje do przedziwnego trójkąta mag – dżin – człowiek. Panie Stroud, gratulacje.
Milvanna ostrzega: czytanie trylogii może wywoływać emocje.
Rusty, która pisała latem o trylogii na swoim blogu, ostrzegała mnie wiele razy, że kiedy już skończę „Wrota Ptolemeusza”, nie będzie mi łatwo. Proponowała nawet przesłanie zapasu chusteczek. Na szczęście, obyło się bez łez, choć musiałam poskromić moje emocje. Stroud zakończył powieść chyba w jedyny słuszny sposób. Nie ukrywam, opanowała mnie tak zwany „smuteczek”. Dlaczego? Bo ciężko pogodzić się z tym, co spotyka bohaterów, z którymi silnie się związałam. Bo mam już za sobą tę przygodę, historię o trudnej przyjaźni, walce i zaufaniu. Szczerze mówiąc, trochę zazdroszczę tym, którzy zdecydują się na sięgnięcie po powieści i ciągle czeka na nich podróż do pełnego czarodziejów Londynu.