Po przeczytaniu „Oka golema”, kolejnej części trylogii Jonathana Strouda, jestem pewna, że dobrze zrobiłam sięgając po ten cykl. To prawda, kiedy stałam w mokotowskiej bibliotece dla dzieci i młodzieży, cierpliwie czekając na swoją kolej do wypożyczenia książki, mogłam poczuć na sobie zdziwiony wzrok maluchów. Oto stałam, prawie trzydziestoletnia baba, z nosem w powieści przeznaczonej teoretycznie dla młodzieży. Tu podkreślę po raz kolejny, że książki dzielę raczej na te, które czyta mi się dobrze lub źle. Nie na te, które czytać mi wypada lub nie przez pierwsze dwie cyferki w PESELU. I wiecie co? „Oko golema” czytało mi się doskonale.
Stroud drugą część trylogii rozpoczyna kilka lat po tragicznych wydarzeniach, w których centrum znalazł się John Mandrake (dla przyjaciół Nathaniel). Brytyjski premier bardzo upodobał sobie chłopaka. Przecież niewielu tak młodych magów może pochwalić się talentem wystarczającym do wywołania demona czwartego poziomu (zgadza się, mam na myśli Bartimaeusa) oraz uratowaniem życia przywódcy. Nathaniel zaczyna więc wczesną karierę w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, gdzie nie jest raczej wyjątkowo popularny. Ma niemałe problemy z tłumieniem rewolucyjnych działań ruchu oporu, który zaczyna sobie poczynać coraz odważniej. Do tego, po Londynie zaczyna grasować byt, który niszczy praktycznie wszystko, co spotyka na swej drodze. Sporo kłopotów, więc nieodzowne jest wezwanie na pomoc Bartimaeusa, który spokojnie regenerował się do tej pory w zaświatach.
O tym, że więź miedzy obojgiem jest chyba jednym z najciekawszych elementów cyklu pisałam już przy okazji „Amuletu z Samarkandy”. Zawsze sarkastyczny dżin, wytyka czarodziejowi jego błędy, sugeruje możliwe rozwiązania. Czasami nawet wydaje się, że wywiązuje się pomiędzy nimi związek wykraczający poza tradycyjne granice relacji pan – niewolnik. Zauważamy jednak, że w Nathanielu coraz mniej z zagubionego chłopca. Stopniowo zatraca swoje człowieczeństwo, zastępując je dążeniem do władzy. Bez względu na koszty i ofiary, które może zostawić za sobą.
Wydaje mi się, że widać, że Stroud miał pomysł na całą spójną historię. Widać to po wprowadzeniu postaci Kitty Jones. Członkini ruchu oporu, dołączyła do niego po dość traumatycznych doświadczeniach związanych z magami. Z całego serca nienawidzi ich oraz towarzyszących im demonów. Lubię tę dziewczynę. Początkowo raczej bez zastanowienia wykonuje powierzone jej zadania. Ma kraść artefakty? Kradnie. Ma się włamywać? Włamuje się. Z czasem jednak stwierdza, że działalność ruchu nie do końca wygląda tak, jak powinna. Trochę jakby banda dzieciaków biegała za starszym, niecierpliwym panem, służąc w zasadzie jego bliżej nieokreślonym, prywatnym celom. Do momentu, aż dzieje się coś strasznie złego. Wtedy Kitty musi podjąć ważne decyzje. Uciec? Walczyć dalej? Pomóc wrogowi? To niezdecydowanie, rozdarcie i, że tak powiem, umiejętność głębszej „rozkminy”, której brakuje np. Nathanielowi, sprawia, ze Kitty dołącza do grona moich ulubionych postaci w powieści.
Podoba mi się fakt, że Stroud daje w „Oku golema” głos kolejnej postaci. W ten sposób możemy spojrzeć na odwieczny konflikt z każdej perspektywy: maga, człowiek i dżina. Podoba mi się też, że bohaterowie nie pozostają ciągle tacy sami, przy czym zmiany, czy to na lepsze, czy na gorsze, nie muszą koniecznie być drastyczne. Zaczęłam już „Wrota Ptolemeusza” i wiem, że Stroud nie stracił formy. Czy czymś mnie zaskoczy? Zobaczymy.
Jonathan Stroud, Oko golema. Tłum. Maciej Nowak-Kreyer, Amber, 2005. (470 str).