Nie ukrywamy, że ostatni rok pożegnałyśmy bez większego żalu. Jednym z plusów ostatnich dni grudnia, była nasza wspólna wycieczka do kina na drugą część ekranizacji Hobbita. Grendella wycofała się ze wstępnych planów tłumnego oglądania „Pustkowia Smauga” , Milvanna jednak nie mogła się doczekać i obejrzała film ze znajomymi. Spodobało jej się na tyle, że trzy dni później siedziała razem z Grendellą w tym samym kinie, gdzie razem tupały nóżkami, podjadały popcorn i popijały go ulubioną PEPSI z dyspozytora (wiecie, ona jest wtedy taka lekko rozgazowana, mniam). Dzisiejszy wpis będzie może nieco chaotyczny, bo spróbujemy napisać go wspólnie. No to zobaczymy jak nam pójdzie, spodziewajcie się luźnych uwag na marginesie, a nie spójnej recenzji.
Z tego miejsca pozdrawiamy Barda, który jest jednym z tych smaczków, dla których zabrakło miejsca w tekście.
Milvanna: Grendella zawsze śmieje się, że przez nią muszę oglądać te same filmy co najmniej dwa razy. No cóż, dla mnie to przyjemność, zwłaszcza kiedy mam do czynienia z taką produkcją jak „Hobbit. Pustkowie Smauga”. Mogłam się zastanawiać, po co rozbijać tak cienką książeczkę na trzy filmy. Oczywiście, chodzi o pieniądze. Po seansie stwierdziłam jednak, że w tej części dzieje się naprawdę wiele. Mamy Mroczny Las, ucieczkę od orków, olbrzymie pająki, przeprawę w beczkach, i tak dalej, i tak dalej. Mam wrażenie, że gdyby wrzucić to wszystko do jednej produkcji, prawdopodobnie przypłaciłabym to bólem głowy. Co prawda nie należałam do osób narzekających na brak akcji w poprzedniej ekranizacji, ale obiektywnie muszę przyznać, że w tej dzieje się dużo i szybko, a wydarzenia trzymają w napięciu nawet przy drugim oglądaniu.
Grendella: Oj tak, tak – dzieje się bardzo dużo i choć mam wrażenie (wyznaję, że nie pamiętam dokładnie treści oryginału), że o wiele więcej niż w książce, to tym bardziej jestem zadowolona. Rozmawiałam już o filmie z grupą 12-latków, które uczę (po angielsku rozmawialiśmy, ma się rozumieć) i uderzyło mnie, że dorośli, na przykład rodzice, nie dają im się po prostu cieszyć filmem, mówiąc, że jest słaby, bo zbytnio odbiega od oryginału. I potem te 12-latki, dopiero po tym, jak ja użyję serii superpochlebnych epitetów, z lekką taką nieśmiałością przyznają się, że chłonęły film jak gąbki. Wystosuję więc apel: dorośli, ogarnijcie się i odczepcie od młodszej młodzieży, dając jej cieszyć świetnym filmem bez zażenowania – zdziwicie się, jak wiele rzeczy zauważają. Wspólnie uznaliśmy, że najbardziej przerażającą sceną w filmie, była ta z pająkami. Ja osobiście, zamknęłam na chwilę oczy…
Milvanna: Pająki były rzeczywiście dość straszne, chociaż tekst o „wierzgającym mięsku” mnie powalił. Niektórzy dorośli chyba po prostu nie pielęgnują w sobie dziecka, mnie tam takie filmy radują. Cieszę się też, że pojawiają się wątki, których w książce brak. Taka Tauriel, na przykład, to, według mnie, doskonały dodatek. Przede wszystkim, warto w filmie zobaczyć jakąś dziewuchę, która jest silną elfką na poważnym stanowisku. Evangeline Lilly jest do tego prześliczna, więc wartość estetyczna filmu tylko wzrasta. Przy okazji, może to naiwne i godne bardzo młodej nastolatki, ale bardzo się raduję na myśl o miłosnych turbulencjach w relacji Tauriel – Legolas – Kili. Tak na marginesie muszę dodać, że dalej nie wierzę, że Kili jest dzieckiem dwóch krasnoludów. Mam wrażenie, że już jego matka poczuła miętę do jakiegoś elfa.
I żyli długo i szczęśliwie.
Grendella: Och, Kili. Bardzo mu kibicuję w tym trójkącie, bo niestety Orlando Bloom nie wygląda już, jak wyglądał w LOTR. Czas płynie, nie da się ukryć, choć charakteryzatorzy bardzo się starali. W każdym zresztą momencie, w którym Legolas pojawiał się na ekranie, zastanawiałam się, co oni mu, biedakowi, z twarzą zrobili. Możliwości są według mnie dwie: primo, wstrzyknęli w niego hektolitry botoksu; secundo, nakleili mu na twarz jakąś maskę imitującą jego młodszą wersję – oba rozwiązania tłumaczą w jakiś sposób absolutny brak mimiki na twarzy Orlanda Blooma. Na szczęście dla filmu, Legolas posiada bardzo interesującego ojca, który potrafi niezmiernie pięknie i zamaszyście zamachnąć się płaszczem. Poproszę podobny płaszcz na urodziny.
Bardzo interesujący ojciec Legolasa. Nie ma to jak geny.
Milvanna: Tak to jest, człowiek kupuje siostrze na urodziny książkę i nagle okazuje się, że wolałaby płaszcz Thranduila. Lee Pace jest, moim zdaniem, elfem absolutnym. Piękny, bezwzględny, okrutny, zimny. Czy mówiłam już, że piękny? Jeżeli ktoś, tak jak my, spędza w całych tych internetach zdecydowanie za dużo czasu, z łatwością zauważył, że król elfów podbił wirtualny świat już przy części pierwszej. Mam w ogóle wrażenie, że twórcy też lubią sobie pomarnować czas w sieci i doskonale odczytują trendy nią rządzące. No bo jak inaczej wyjaśnić kota, który nie wiadomo dlaczego pojawia się w oberży na początku filmu, i mopsy tuptające po pomoście w Mieście na Jeziorze? Równie dobrze na pomoście mogły się pojawić mądre kundle albo potężne wilczury. A tu, panie i panowie, mopsy. Od dziś będę żyć w przekonaniu, że Jackson ma specjalnego człowieka od sprawdzania, które zwierzątka aktualnie najbardziej kochają internauci (jeżeli kogoś ta praca znużyła, to ja chętnie wyślę CV).
Grendella: Ja Ci napiszę referencje. Do tego wątku dodam jeszcze, że w momencie, gdy usłyszałam kwestię „You know nothing”, nie mogłam się powstrzymać, by dodać „Jon Snow”. I to niezupełnie w myślach. No, ale my tu pitu pitu, a należy jeszcze wyrazić zachwyt nad grą Martina Freemana, który stał się dla mnie idealnym wcieleniem hobbitowości. Nie ma, nie było i nie będzie lepszego hobbita. Gesty, ruchy, mimika, ton głosu, akcent Freemana sprawiały, że uwierzyłam, że się chłopak w Shire po prostu urodził. Jego Bilbo to hobbit, który robi to co zrobić obiecał, wymachuje Żądłem, jeśli już musi, zachowując przy tym maniery godne angielskiego lorda. Nie wiem, czy Milvannie uda się znaleźć odpowiednie gify, bo kradniemy internet (cicho sza), ale jeśli film widzieliście, pewnie wiecie, o co mi chodzi.
Kulturalny hobbit grzecznie musi się przywitać, zanim spróbuje ukraść klejnot.
Milvanna: Zgadzam się w całej rozciągłości, Freeman jest fantastyczny. Przyznaję, że gdybym miała wymienić moje ulubione sceny z filmu, na początek musiałabym przywołać tę, kiedy w Mrocznym Lesie Bilbo na chwilę traci pierścień. Znajduje go w jakimś mchu, a w jego kierunku podąża pokraczne stworzonko. Bilbo zabija wtedy po raz pierwszy nie we własnej obronie albo z konieczności, ratując towarzyszy. Zabija w lekkim szale i z premedytacją, bo pierścień jest potencjalnie zagrożony. To co robi wtedy Freeman, jak zmienia się jego twarz, uważam za bezcenne. A skoro już o ulubionych scenach mowa, na drugim miejscu umieszczam walkę Gandalfa z Nekromantą, światła z ciemnością, zakończoną pojawieniem się wielkiego sauronowego oka, w którym źrenicą jest ludzka sylwetka. Brr. Mam wrażenie, że raczej się ze mną zgodzisz.
Grendella: Ano, nie mogę się nie zgodzić. A skoro jesteśmy przy ulubionych scenach, to muszę jeszcze dodać cały właściwie fragment filmu, w którym uczestniczy Smaug. Jak on się pięknie porusza wśród gór złota, jak walczy, jak inteligentnie konwersuje z Bilbo – jeśli chodzi o mnie, to smoka mogłoby być jeszcze więcej. Potężnego, złośliwego, pełnego siły i gracji. I jeszcze ten syk, którym przemawia – mistrzostwo świata, zwłaszcza, gdy uświadomimy sobie, że to głos Benedicta Cumberbatcha. Nic dziwnego, że mamy teraz z Milvanną nowy sposób komunikowania się: Ja syczę „I AM FIRE”, a ona na to „I AM DEATH”. Albo odwrotnie. Zaczynamy tak, lub kończymy, każdą rozmowę telefoniczną. Ciekawe, kiedy nam przejdzie.
Milvanna: Smaug zasługuje na osobną notkę. Doskonałe z niego stworzenie. Tak właśnie powinny wyglądać smoki w filmach, piękne i niebezpieczne. Mam wrażenie, że mogłybyśmy tak pisać do kolejnej części adaptacji.
Smaug – smok idealny.
Grendella: Pewnie mogłybyśmy. Tyle jest smaczków, nad którymi trudno przejść obojętnie, jak choćby ten, gdy Legolas po raz pierwszy widzi podobiznę Gimliego, albo gdy w oczach Thranduila pojawia się błysk pożądania na myśl o bogactwach zgromadzonych we wnętrzu góry…
Milvanna: Tak więc, I AM FIRE.
Grendella: I AM…DEATH!
Milvanna (głosem Bilba): What have we done?