Jako mała dziewczynka uwielbiałam oglądać przygody Jamesa Bonda. Kochałam Seana Connery’ego, wszelkie gadżety, strzelaniny i jak najszybciej miałam zostać tajną agentką. Wszystko zepsuł, niestety, Pierce Brosnan, którego w roli 007 nie znoszę, oraz moja naturalna skłonność do zaczepiania się o własne stopy. Pasja wróciła razem z Danielem Craigiem. I tak oto siedziałam ostatnio w kinie otoczona dorosłymi ludźmi, szczerzyłam zęby z radości i podekscytowana tuptałam nóżkami, podziwiając, co Sam Mendes zrobił w “Skyfall”. Efekt jest taki, że nie potrafię podejśc do filmu z dystansem. Tylko się trochę pozachwycam.
Bond z Craigiem w roli główniej ma w sobie to coś, co sprawia, że – jak mawia moja wspaniała koleżanka – zmieniam się w małego chłopca, któremu w filmie podoba się wszystko. Od pierwszej sceny, poprzez pięknie zrobione napisy początkowe, aż do samego końca. “Skyfall” skupia wszystkie elementy niezbędne dla dobrego filmu akcji. Są wybuchy, olśniewająca Bérénice Marlohe, przystojni mężczyźni, walki wręcz, śmierć i żądza zemsty. I, oczywiście, czarny charakter, w którego wcielił się fenomenalny Javier Bardem. Jest nie tylko przerażająco inteligentny, przebiegły i okrutny, ale też szalenie zabawny. Przyznam, że bardzo polubiłam Q (Ben Whishaw). Co prawda nie zasypuje Jamesa wymyślnymi bajerami, ale włosy ma chyba najlepsze na świecie. Nie ukrywam, że bywa też bardzo smutno. Od uronienia łzy powstrzymała mnie tylko świadomość, że jeśli popłaczę się na Bondzie przy znajomych, nigdy o tym nie zapomną i będą mi to wypominać do końca świata.
Wisienką na torcie jest niezaprzeczalnie Daniel Craig. Zdaję sobie sprawę z faktu, że, niestety, ciągle istnieją osoby, które się do niego nie przekonały. Zupełnie tego nie rozumiem. Uważam, że jest “bondowsko” przystojny i intrygujący. W “Skyfall” jego umiejętności, a raczej, wartość jako agenta zostaje nieco podważona. Że niby za stary, za dużo pije i oblewa testy psychologiczne. Na szczęście, tak naprawdę nadal potrafi sobie poradzić z każdym przeciwnikiem. Pozostaje lojalny wobec siebie i ludzi, na których mu zależy. A okazuje się, że jest ich kilkoro. I cóż z tego, że czasami popija Heinekena zamiast Martini. James Bond może wszystko.