O “Diunie”, czyli powieść uzależniająca jak melanż

Proza science fiction zazwyczaj wywołuje u mnie mieszane uczucia. Niby nie boję się, jak diabeł święconej wody, ale za bardzo mnie do niej nie ciągnie, pomimo że niezaprzeczalnie lubię przenosić się do wyimaginowanych światów, które rządzą się swoimi zasadami. Tyle że, prawdę powiedziawszy, bliżej mi do światów fantasy, wzorowanych mniej lub bardziej na realiach średniowiecznych. Takich, które posiłkują się magią a nie osiągnięciami nauki, i są zamieszkane przez elfy, a nie roboty. No co ja zrobię, że bardziej przemawia do mnie wizja wojownika w kolczudze z przetłuszczonymi włosami ochoczo wymachującego mieczem, bądź toporem, niż takiego odzianego w post-punkowym stylu z bronią laserową w dłoni i tarczą siłową, której to broni działania nie ogarniam? Wolę jak mi ten bohater jeździ konno, niż gdy przemieszcza się statkami kosmicznymi, i gdy tapla się w błocie, niż snuje po wypolerowanych na metaliczny połysk korytarzach. Może i upraszczam, ale wolę wizerunek Aragorna niż Paula Atrydy.

Nie zrozumcie mnie źle. Lubię oglądać filmy science fiction (na pewno za mało ich widziałam by się nazwać koneserką, ale tak zupełnie zielona również nie jestem). Natomiast mam problem z wyobrażeniem sobie tej umieszczonej w przyszłości rzeczywistości, gdy czytam. A jeśli dużo jest technicznego lub naukowego żargonu, to odpadam zupełnie. Rozumek mi się przegrzewa i tyle. Diunę w reżyserii Davida Lyncha, oglądałam wiele, wiele lat temu na dość mocno już zjechanej kasecie VHS z osiedlowej wypożyczalni, gdzie teraz królują płyty DVD. Film podobno nie był zbyt dobrze przyjęty i zrezygnowano z kręcenia kolejnych części. Czasy to były zamierzchłe, epoka przedinternetowa, przedblogowa, i przed-IMDb, więc nie wiedziałam czego się spodziewać. Arcydzieło może to i nie było, ale pamiętam do dziś, że podobała mi się stylistyka filmu, taka jakby futurystyczno-barokowa. Poza tym popatrzyłam sobie na dość młodego jeszcze Stinga w roli czarnego charakteru (Feyd-Rautha). No na tym filmie nie wygląda może zbyt groźnie…

Jednak po książkę, pięknie wydaną i ze świetnymi ilustracjami Wojciecha Siudmaka, sięgnęłam dopiero niedawno. Nieśmiało, choć z dużymi oczekiwaniami, bo to klasyka przecież, powieść wszechczasów obsypana nagrodami. I co? I bingo! Wsiąkłam. Ogólny zarys akcji wprawdzie mi się gdzieś z tyłu głowy kołatał, ale i tak kartki przerzucałam z niecierpliwością, a statki kosmiczne i inne ornitoptery zupełnie mnie z rytmu nie wybijały. Tylko jak tu pisać o Diunie, o której tyle już napisano?

Przede wszystkim, zaimponował mi rozmach opowieści, w której kanwą wydarzeń jest walka o panowanie nad Arrakis, planetą nieprzyjaźnie pustynną, jednak bogatą w złoża melanżu – substancji przedłużającej życie i poszerzającej świadomość, choć silnie uzależniającej. Kontrola nad wydobyciem melanżu, jak kontrola nad wydobyciem ropy czy przemytem kokainy, daje władzę i wpływy. O to w dużym uproszczeniu toczy się odległej choć dziwnie feudalnej przyszłości spór pomiędzy rodami Atrydów i Harkonnenów. Naprawdę wciągnęły mnie machinacje polityczne,  podczas których jeden nierozważny krok może okazać się zabójczy, intrygi w intrygach, podstępy w podstępach. Zafascynowali mnie i Fremeni o błękitnych oczach – tajemniczy lud żyjący na pustyni, czekający na swego Muad’Diba, mesjasza, którym okazuje się młody Atryda i Bene Gesserit – kobiety posiadające niemal ponadludzkie umiejętności, wykorzystujące je na potrzeby swego nadrzędnego celu udoskonalania rasy ludzkiej. Cel uświęca środki, chciałoby się powiedzieć, ale czy na pewno wszystko pójdzie zgodnie z planem?

Pisząc to wszystko, dochodzę do wniosku, że brzmię chaotycznie i tak naprawdę zaledwie dotykam wierzchołka góry lodowej. Świat skonstruowany przez Franka Herberta w Diunie jest tak bogaty i spójny, że oszałamia. Wszystkie, nawet najmniejsze klocki tej wielowarstwowej powieści doskonale do siebie pasują. Zarówno jego wizjonerska wyobraźnia jak i dbałość o najdrobniejsze nawet szczegóły są imponujące. Polityka, mistycyzm, ekologia i technika przenikają się nawzajem, tworząc mozaikę, która wciąga i uzależnia jak melanż. Dobro ściera się ze złem, uczciwość z podłością, przeznaczenie z wolnym wyborem. Imperia powstają i upadają. Wielka korporacje zrobią wszystko by utrzymać swoje wpływy. Melanż rządzi światem, w którym jest i miłość, i zdrada, i ból, i poświęcenie, i święta wojna. Można w tej powieści widzieć opowieść o dorastającym do swojej roli superbohaterze i komentarz nad kondycją współczesnej cywilizacji. Można ją odczytywać jako powieść ekologiczną lub antropologiczną. Można skoncentrować się na roli religii i mistycyzmu, albo na dążeniu do samokontroli i doskonałości. Diuna to powieść o wszystkim, jakkolwiek patetycznie by to brzmiało. Czy muszę dodawać, że szczerze ją wszystkim polecam?