Żegnaj, Harry.

Nie znoszę faktu, że wszystko musi się kiedyś skończyć. Zarówno po przeczytaniu ostatniego zdania sagi o Wiedźminie jak i po obejrzeniu finałowego odcinka “Losta” odczuwałam mieszankę smutku i złości. Bo co innego mogłam czuć? Tyle lat, tyle zaangażowania! A tu nagle, ciach, dziękujemy, więcej nie będzie. A teraz jeszcze do tego grona dołączył Harry Potter.

Kilka dni temu poszłyśmy z siostrą do kina, by zobaczyć ostatnią część przygód o nie tak już małym czarodzieju. Nie będę opisywać fabuły. Kto przeczytał (ewentualnie widział), ten wie. A temu, kto nie przeczytał do tej pory chyba już nie umiem pomóc. Śmiesznie było siedzieć w kinie wśród samych dorosłych ludzi, którzy wcześniej z podekscytowaniem czekali w kolejce po bilety. Gdy tylko zaczął się film, odleciałam. W ogóle nie przeszkadzały mi już spadające z nosa okulary, jedząca paluszki dziewczyna za mną. Po prostu wpadłam w magiczny świat i wcale nie chciałam, żeby ktoś mnie z niego wyciągał.

Strona wizualna filmu jest, według mnie, fantastyczna. Widok unoszących się nad zamkiem dementorów, Gringott ze smokiem i mnożącymi się dobrami w skrytce Bellatrix, sceny walk naprawdę robią wrażenie. Aktorzy, jak zwykle, stanęli na wysokości zadania. Helena Bonham Carter w, tym razem, podwójnej roli na długo pozostanie w mojej pamięci. Alana Rickmana kocham bezgranicznie, więc może nie będę rozpisywać się na temat wykreowanego przez niego Severusa. Największym zaskoczeniem był dla mnie Matthew Lewis w świecie potteromaniaków znany jako Neville Longbottom. Ok, może, kiedy zabija Nagini w swoim kardiganie z kapturkiem nie wygląda wyjątkowo rewelacyjnie, ale przepraszam bardzo, kiedy ten pulchny chłopak o krzywych zębach zmienił się w COŚ takiego? Wydaje mi się, że nie przegapiłam żadnego filmu. Zmienili aktora, czy jak?

Stwierdziłyśmy też z Grendellą, że ludzie odpowiedzialni za castingi mieli naprawdę sporo szczęścia. W zasadzie do każdej roli wybrali chyba dziecko idealne. Któż mógł się spodziewać, co wyrośnie z Lewisa, Radcliffe’a, Watson czy Wright. A tu proszę! Wszyscy są piękni, młodzi i bogaci. Prawdziwy happy end.

Prawdę mówiąc, w filmie nie podobało mi się tylko jedno. To jak wyglądali bohaterowie w ostatniej scenie. Ja rozumiem, ojcowie dzieciom i tak dalej. Ale na litość boską! Dlaczego ich tak ubrano? Ja przepraszam, ale Ginny w swoim życiu wałczyła ze śmierciożercami, łamała serca i zawodowo grała w quidditcha! Jakim cudem nagle wygląda jak szara mysz? No. Wyrzuciłam to z siebie.

Ogólnie rzecz biorąc, przez cały seans gdzieś z tyłu mojej głowy pojawiała się myśl, że teraz to już naprawdę koniec. Nie będzie już żadnej książki, żadnego filmu. Przyznam, że się wzruszyłam. Chyba nie tylko ja. Zewsząd dobiegały dyskretne pociągania nosem. Jako, że jestem osobą raczej nadwrażliwą i wyjątkowo sentymentalną, stale wbijałam sobie paznokieć w palec, żeby się zanadto nie rozkleić. No cóż, ta metoda chyba na mnie nie działa. Pozostaje mi tylko podziękować pani Rowling za stworzenie cyklu, reżyserom za kawał dobrej roboty przy ekranizacjach i siostrze za namówienie mnie do zapoznania się z cyklem o Hogwarcie. Dzięki za przygodę, która trwała mniej więcej połowę mojego życia.

Bez odbioru.