Czuję się dziś trochę jak uzurpator, bo odebrałam mojej siostrze, która pierwsza zapoznała się z Flawią de Luce, możliwość podzielenia się wrażeniami z lektury w pierwszej kolejności. Myślę jednak, że mi wybaczy, bo miłe z niej dziewczę, a w ostateczności spróbuję przekonać ją łapówką w postaci Ucha od śledzia w śmietanie, jak tylko ukaże się w Polsce. Ja natomiast miałam okazję przeczytać oryginał dzięki uprzejmości Lirael, której jeszcze raz bardzo dziękuję.
Podobnie jak Lirael, recenzję której szczerze polecam, nie zaryzykuję zdradzania szczegółów fabuły, żeby nie narazić się nikomu, kto pod wpływem lektury zmontował już sobie w domu mini laboratorium chemiczne i nauczył się produkować zatrute ciasteczka, czy szminki powodujące wypryski. Co to, to nie. Nie ma głupich. Powiem za to, że akcja jest troszkę mniej wartka, robi się za to mroczniej i więcej dowiadujemy się o przeżyciach wewnętrznych Flawii, która tak bardzo chce się zaprzyjaźnić z kimkolwiek. Na pewno czytało mi się tę książkę wolniej niż poprzednie tomy, ale może dlatego, że angielszczyzna powieści, choć malownicza i nietuzinkowa, prosta nie jest. Chylę czoło przed tłumaczem.
Jeśli ktoś jeszcze Flawii nie zna, to jest to ekscentryczna jedenastolatka pałająca miłością do chemii, obdarzona nieprzeciętną wiedzą o truciznach, raczej paskudnymi siostrami (z których jedna najbardziej w życiu kocha swe własne nieskazitelne oblicze, a druga czytanie dość niepospolitych lektur) oraz ojcem-sztywniakiem, w oczach którego najcięższą zbrodnią jest okazywanie uczuć i słabości. Tak jak w poprzednich częściach serii, senne miasteczko Bishop’s Lacey musi się na chwilę ocknąć z letargu na skutek morderstwa. W centrum wydarzeń znajduje się Flawia, ciekawskie dziecko puszczone w samopas, wyposażone w bystry umysł i wierny rower Gladys. Zawsze o krok przed dość nieudolną policją, Flawia rzuca się w wir wydarzeń, w których niebagatelną rolę tym razem odgrywają czytająca ze szklanej kuli cyganka i jej wnuczka, zaginione przed laty dziecko, fałszerze antyków, wymyślona na potrzeby powieści heretycka sekta o dźwięcznej nazwie Hobblers (ciekawa jestem tłumaczenia, ja ich na potrzeby tego tekstu mianuję Kuśtykającymi), praktykująca specyficzny rytuał chrztu, który okaże się istotny dla rozwiązania zagadki. Wszystko to w trochę przerysowanych realiach rozpadającego się ze starości Bucksahw, podziemnych labiryntów, opuszczonego złomowiska. Mroczny klimat Bradley przełamuje ironicznym poczuciem humoru – opis ucieczki Flawii przed krwiożerczym kogutem wywołał autentyczny wybuch śmiechu i pewnie długo jeszcze będę na myśl o tej sytuacji chichotać.
Mam jednak wrażenie, że Flawia jest troszkę inna niż w poprzednich częściach. Nadal jest błyskotliwa, nadal pomysłowa, nadal obdarzona sardonicznym poczuciem humoru, nadal niezrozumiana przez bliskich. Ale jakby doroślejsza w sensie emocjonalnym, a może nie tyle doroślejsza, co dojrzewająca. Sama czasami nie rozumie budzących się w niej odruchów współczucia, poczucia winy, potrzeby przyjaźni. Jednocześnie jest “nastolatkowo” skupiona na sobie, swojej samotności i inności. Przestaje być dzieckiem, staje się podrostkiem. Myślę, że na miejscu Bradleya pozwoliłabym jej dorastać, bo na moje oko zaczyna się zachowywać, jak typowa trzynasto-/czternasto- latka – coraz mniej beztroska, coraz bardziej świadoma, ciągle nie do końca pewna swojego miejsca w świecie. Tylko, że taka opcja wywołałaby lawinę porównań do Harry’ego Pottera, a tego, jak sądzę, Bradley wolałby uniknąć.
Cykl o Flawii de Luce uznaję również za pean na cześć mola książkowego, reprezentowanego przez Daphne, zawsze malowniczo rozciągniętą w fotelu z książką w ręce. Tym razem jest to A Looking Glass for London and England, sztuka Thomasa Lodge’a i Roberta Greene’a, dramatopisarzy współczesnych Szekspirowi, którego fama znacznie ich jednak przyćmiła. Owszem są czytywani nadal, ale raczej przez badaczy literatury niż szerszą publiczność. Z tej właśnie sztuki zaczerpnięty został angielski tytuł A Red Herring without Mustard, ale jak się okazuje nie tylko tytuł. O czym jest A Looking Glass? Ano opowiada historię Jonasza, tego samego, co to został połknięty przez wieloryba. U Bradleya zaś na pierwszy plan wysuwa się zapach ryby, który czuć w miejscu przestępstw, fascynacje architekturą wodną jednego z przodków rodziny de Luce, fontanna z Neptunem, która odgrywa w książce dość makabryczną rolę, widelec, czy też inny sztuciec do homarów jako narzędzie zbrodni i koszmarne wspomnienia Flawii z dzieciństwa odnośnie tranu. Bawią mnie takie aluzje nieodmiennie i wybaczę Bradleyowi wszystkie niedociągnięcia, oby tylko nadal pisał w ten sposób. Zresztą zabawy z literaturą jest więcej aluzje do Dickensa, Szekspira, Blake’a – można by długo o tym pisać.
Podsumowując, wielbię Flawię de Luce. Jestem jej bezkrytyczną fanką. Będę czekać z niecierpliwością na kolejny tom. Tym bardziej, że tytuł brzmi bardziej niż intrygująco. “I am half sick of shadows “– to fraza z Pani na Shalott Tennysona, którą to balladę uwielbiam. Czy będą aluzje do legend arturiańskich? I jakich cieni oczy znieść nie mogą? Z czym się musi uporać Flawia? Czy z tej jedenastoletniej poczwarki wyrośnie kopia Harriet, czy też Flawia upora się z jej duchem? Przyjdzie mi trochę poczekać i mam nadzieję, że się nie zawiodę.
A tu muzyczna wersji ballady Tennysona w wykonaniu Loreeny McKenniit na zaostrzenie apetytu. Wybaczcie, jeśli na komentarze odpowiem z opóźnieniem, ale znikam na tydzień.
Alan Bradley. A Red Herring Without Mustard. Delacorte Press, New York. 2011. 399 stron.