Piratem być, czyli “Na szkarłatnych morzach” Scotta Lyncha

Czytając Na
szkarłatnych morzach
Scotta Lyncha, odetchnęłam z ulgą już po jakichś
trzydziestu stronach, bo druga część cyklu o Niecnych Dżentelmenach po prostu
trzyma poziom narzucony przez Kłamstwa
Locke’a Lamory
. Dialogi od humoru nadal się skrzą, akcja nadal toczy się
bardziej niż wartko, spiętrzona intryga kolejnego przekrętu nadal trzyma w
napięciu do samego końca.

Dalsze losy Locke’a Lamory i Jeana Tannena toczą się z dala od mafijnej
Camorry, z której poharatani fizycznie i psychicznie Niecni Dżentelmeni musieli umykać. Teraz mamy
do czynienia z Tal Verrar, miastem na pozór bardziej nobliwym, świetnie
prosperującym, w którym kwitnie rzemiosło i handel. Na pozór, bo w
rzeczywistości może się ono poszczycić Czarną Wieżą, elitarną świątynią
hazardu, do której dostać się nie łatwo, i gdzie wszelkie próby oszustwa są
bezwzględnie karane śmiercią. Czego mają szukać kanciarze tam, gdzie nie da się
kantować? E tam, nie da się. Locke i Jean oczywiście znajdą sposób, choć
kosztować ich to będzie dwa lata żmudnego planowania. Jeśli jednak myślicie, że
Lynch zadowolił się jednym skomplikowanym przekrętem, to grubo się mylicie. Rozgrywka
z Requinem to tylko rama spinająca fabułę, Locke i Jean, jeśli chcą zachować
skórę, muszą grać na kilka frontów, bo inny potężny człowiek w Tal Verrar,
Stragos, dowódca fanatycznie mu oddanej armii, ma nich niezłego haka. Na
dodatek depczą im po piętach potężni magowie, którym wcześniej mocno zaleźli za
skórę. Chcąc, nie chcąc, Locke i Jean muszą więc tańczyć, jak im Stragos zagra,
a tak się akurat składa, że jego plan wymaga wysłania ich na burzliwe morza w
charakterze piratów. I tak oto Jack Sparrow zyskał rywali.

Lynch przedstawia wszystkie te komplikacje niezwykle sprawnie. Przerywa
akcję główną retrospekcjami, dotyczącymi etapu planowania przekrętu, nic nie
podaje na tacy, pewne fakty nabierają sensu dopiero na końcu. Krótko mówiąc,
traktuje czytelnika, jak istotę inteligentną, jednostkę myślącą, która doceni
takie niełopatologiczne podejście do narracji. Do tego dodaje obrazowe opisy,
świetne dialogi, ogromną dawkę humoru. Bawi się stereotypami, wprowadza na scenę
wyraziste postaci kobiece, bo kreowane przez niego panie piratki to babki
ostre, odważne i diabelnie inteligentne, a jednocześnie zdolne do uczuć i
poświęceń.

Zresztą każda postać malowana piórem Lyncha jest pełna wyrazu. Nie dziwi
mnie, że kreowaniu Locke’a i Jeana, bohaterów było nie było pierwszoplanowych, autor
poświęca dużo uwagi. Nie dziwi mnie, że są to postaci bardzo dynamiczne, że
zmieniają się pod wpływem okoliczności, że ich historia ich kształtuje – tego
się przecież po protagonistach spodziewamy. Ale zaskakuje mnie, że Lynch dużo
uwagi poświęca również postaciom drugoplanowym. Nie zawsze charakteryzuje je
wprost, czasem to, jakie rozrywki lubią, w co się ubierają, wnętrza w których
mieszkają, mówi nam o nich naprawdę dużo. Lynch to autor, który wie, że diabeł
tkwi w szczegółach. Tak jak w pierwszej części ślinka mi ciekła gdy czytałam
opisy camorryjskich potraw, tak teraz przed oczami miałam zatęchłą breję
serwowaną na statku i pijanych piratów zwisających na "srajlinkach" z jego
burty. Czy wszystkie szczegóły dotyczące żeglowania, masztów i żagli były
prawdziwe? Nie wiem i niewiele mnie to obchodzi, spełniały swoją funkcję, mocno
działając na wyobraźnię.

Na Szkarłatnych morzach to powieść o dwóch kanciarzach, równie pomysłowych,
jak James Sawyer Ford (LOST), o przyjaźni, o miłości, o piratach, o
poświęceniu, o przetrwaniu, o walce, o zdradzie i o stu innych rzeczach… O
jakich? Wiem, ale nie powiem, przeczytajcie sami!

Scott Lynch, Na szkarłatnych morzach. Tłum. Małgorzata Strzelec i Wojciech Szypuła. Wydawnictwo Mag, 2008. 620 stron.