Leżę sobie chora. Wracać do starych seriali nie mam ochoty. Nie mam też ochoty na książkę. Ani gazetę. Ani nawet film. To może spróbuję napisać coś o Flawii de Luce, z którą to, już jakiś czas temu, spotkałam się po raz kolejny czytając “Badyl na katowski wór”.
Alan Bradley znowu przenosi nas do Bishop’s Lacey. Dokładniej na cmentarz św. Tankreda, na którym to Flawia, dziewczę o bujnej wyobraźni, odznaczające się, nie ukrywajmy, lekką skłonnością do przesady, leży z zamkniętymi oczami i myśli o swoim ewentualnym pochówku. Zastanawia się, jak będą żyć inni, gdy jej zabraknie. Do świata żywych sprowadza ją trzepot skrzydeł kawki (którą to dziewczynka oczywiście bierze za archanioła). I tu wszystko się tak naprawdę zaczyna. Flawia na tym samym cmentarzu najpierw spotyka rudowłosą Niallę, później jej towarzysza, Ruperta Porsona, duet odpowiadający za istnienie i sukces “Zaczarowanego królestwa”, teatrzyku kukiełkowego i telewizyjnego hitu. Flawia zaprzyjaźnia się z fascynującymi przybyszami i obiecuje im pomoc w przygotowaniu spektaklu dla miejscowych.
Okazuje się jednak, że Rupert i Nialla nie przywożą ze sobą tylko kukiełek, ale też całą masę problemów, tajemnic i kłopotów, czyli wszystko to, o czym marzy panna de Luce. Z czasem dochodzi do morderstwa, które na pozór wydaje się być zwykłym przypadkiem; które widzi cała wioska. Na powierzchnię wypływają też zepchnięte w niepamięć przerażające wydarzenia sprzed lat. Jak niezrozumiała śmierć małego chłopca, Robina Ingleby.
Flawia nie może oczywiście po prostu stanąć obok. Jedenastolatka rzuca się w wir pracy Znów wystawia na próbę cierpliwość swojego dobrego znajomego, inspektora Hewitta. Znów buszuje po bibliotece. Czasami zapomina nawet o posiłkach i śnie. Cóż, do jej obowiązków należy nie tylko rozwiązanie dwóch tajemniczych śmierci – są jeszcze rodzinne intrygi, dłubanie przy problemach Nialli oraz , rzecz jasna, trucizny i eksperymenty chemiczne. A wszystko to z długami, diabłem, nazistami i marihuaną w tle.
“Badyl na katowski wór” okazał się tym, czego oczekiwałam. Flawia dalej jest inteligentną, złośliwą mistrzynią chemii. Czuje się trochę obca. Coraz bardziej tęskni za matką, Harriet, której nigdy nie zdołała poznać. Zastanawia się, jak wyglądałyby ich relacje, gdyby życie potoczyło się nieco inaczej. W jakiś niezrozumiały sposób czuje się chyba winna śmierci Harriet. Mówi nawet:
Bardzo często czuję się jak uzurpatorka […]. Wydawało mi się, że wszyscy byliby znacznie szczęśliwsi, gdyby Harriet nagle ożyła i zastąpiła w roli głównej nędzną imitatorkę. (s. 286)
Flawia w ogóle wydała mi się bardziej smutna. Zdecydowanie częściej myśli i mówi o śmierci. Śmierć w jakiś sposób ją fascynuje. Niby nic nowego. Przecież nie każda dziewczynka tak często widzi morderstwa. Ona jednak podchodzi do tematu raczej spokojnie. Stojąc w zakładzie pogrzebowym, myśli:
Jakież to fascynujące, że już kilka minut po zgonie organy wewnętrzne ludzkiego ciała zaczynają się same trawić, a wszystko przez brak dopływu tlenu! Podnosi się poziom związków amoniaku i z pomocą bakterii tworzy się metan, nazywany gazem błotnym […].
Jakież to fascynujące, myślałam sobie, że gatunek ludzki potrzebował milionów lat na wydobycie się z bagien a już kilka minut po śmierci każdy z jego przedstawicieli gna na złamanie karku na powrót w moczary. (s. 291)
Przyznam szczerze, że z jednej strony nie mogłam się doczekać, żeby przeczytać, co też Bradley zafundował Flawii w drugiej części cyklu. Z drugiej, bałam się rozczarowania. Na szczęście Flawia ciągle zdobywa moją sympatię i (co za wstyd) wzbudza we mnie zazdrość. Nadal jest mrocznie, sennie, angielsko, inteligentnie. Na stronach powieści niezmiennie rządzi sarkazm i ironia. A co z kryminalną zagadką? Cóż, może to ze mną jest coś nie tak, ale tym razem miałam większy problem z jej rozwiązaniem. Przy okazji bawiłam się wyśmienicie. I z utęsknieniem czekam na ciąg dalszy.
Bradley, Alan. Badyl na katowski wór. Przeł. Jędrzej Polak. Vesper. Poznań, 2010. 363 str.