„Imię Wiatru”, debiut Patricka Rothfussa, przedstawia historię dla fantasy epickiej dość typową. Chłopiec, syn wędrownego aktora i uwiedzionej przez niego pięknej szlachcianki, wychowany w ciągłej podróży, otwarty na świat, niesamowicie inteligentny, znający się już całkiem nieźle na muzyce i sztuce aktorskiej, w tragicznych okolicznościach traci rodziców i wszystkie bliskie mu osoby. Od tej pory musi radzić sobie sam – żeby przeżyć, żebrze, kradnie, dostaje cięgie baty, spycha emocjonalny ból po stracie rodziców w najgłębsze zakamarki umysłu. A jednak to właśnie ten ból, połączony z chęcią rozwiązania zagadki i pragnieniem zemsty kształtuje jego późniejsze losy.
[more]
Kvothe, bo tak na imię ma ten chłopak, jako nastolatek brawurowo zdaje egzaminy na uniwersytet magii, tutaj zwanej hermeneutyką. I nadal jest dość typowo: pomimo szybkich postępów, błyskotliwej inteligencji i autentycznej żądzy wiedzy, życie na uniwersytecie nie jest dla niego łatwe. Po części przyczynia się do tego konflikt z jednym z mistrzów, po części nadepnięcie na odcisk wpływowemu starszemu studentowi ze szlacheckim pochodzeniem – głównie jednak wynika to z cech charakterologicznych bohatera, dumnego, nie znoszącego niesprawiedliwości i mającego po prostu talent do pakowania się w kłopoty. Kvothe studiuje i pracuje jednocześnie, a w międzyczasie ratuje z pożaru koleżankę, zakochuje w tajemniczej Dennie, zabija draccusa (ot, taki rodzaj smoka). Powoli staje się legendą, ale tak naprawdę nie jest bohaterem, którego misją jest ocalenie świata – po prostu musi sobie radzić.
Ten rozdźwięk między człowiekiem-legendą a prawdziwym Kvothe podkreśla sposób prowadzenia narracji. Rodzajem ramy dla tej historii jest narracja trzecioosobowa, do której należy powieściowe ‘teraz’. Na tym planie spotykamy dorosłego Kvothe, właściciela przydrożnej gospody, która nie cieszy się zbyt wielkim powodzeniem, bo „czasy są jakie są”. Niewiele właściwie wiemy o tych czasach: toczy się jakaś wojna, drogi są niebezpieczne, zaczynają pojawiać się krwiożercze pająkopodobne istoty, zwane scraelami, i co gorsza demony. Kvothe wygląda na człowieka który uciekł by się ukryć, założył maskę karczmarza i czeka na zapomnienie; sprawia wrażenie mężczyzny, który pragnie się za coś ukarać i czeka na… śmierć. Z marazmu na chwilę wyciąga go Kronikarz, który pojawia się niespodziewanie, i któremu Kvothe opowiada swoją prawdziwą historię, która stanowi główny materiał fabuły i jest przedstawiona w pierwszej osobie. Ile w tej historii prawdy, a ile autokreacji trudno na razie ocenić.
„Imię wiatru” to właściwie początek tej opowieści: dzieciństwo i szczenięce lata głównego bohatera. A jednak, dzięki temu, że Rothfuss nie zapomina o powrocie do narracji trzecioosobowej mamy wrażenie, że wszystko jest przez autora zaplanowane, że historia się rozwinie, że wątki z przeszłości połączą się z teraźniejszymi, że stanie się coś, co przywróci Kvothe światu, że czeka nas coś wielkiego. Rothfuss buduje swój fantastyczny świat powoli, nie przytłacza nadmiarem szczegółów, sprawiając, że stosunkowo łatwo go sobie przyswoić. O Chandrianach, złowieszczych zabójcach rodziców Kvothe, dowiadujemy się wystarczająco dużo by podsycić ciekawość, zbyt mało by zrozumieć dlaczego. Kim jest Denna, miłość Kvothego? Niezależną dziewczyną, swoją urodą wywierającą potężny wpływ na mężczyzn. A jednak jest w niej coś niedopowiedzianego, jakaś tajemnica (o jej rodzicach nie wiemy dosłownie NIC), która niechybnie zostanie wyjaśniona później. Kim jest tajemniczy uczeń/pomocnik Kvothego? Człowiekiem nie jest na pewno, ale na odpowiedź również trzeba będzie poczekać. I w końcu ciekawie zapowiada się wątek „prawdziwej” magii, polegającej na poznaniu prawdziwego imienia rzeczy, bo tylko ta prawdziwa nazwa pozwala nad tą rzeczą panować. To niewątpliwie ukłon w kierunku Ursuli le Guin, ukłon który dla mnie jest niezaprzeczalnym plusem.
Idealnie oczywiście nie jest. Zarys historii sam w sobie nie jest szczególnie oryginalny. Zdarzają się dłużyzny. Perypetie miłosne bohatera, a zwłaszcza jego miłosne dialogi z Denną pozostawiają nieco do życzenia (nieco, bo w porównaniu z dialogami bohaterów np. Terry’ego Goodkinda są genialne). Pomimo tych niedoskonałości, powieść Rothfussa charakteryzuje dbałość o język, umiejętne budowanie napięcia, przekonujący portret dość skomplikowanego wewnętrznie bohatera i, co dla mnie naprawdę ważne, wyraźny zamysł autora, jak to wszystko potoczy się dalej. Na marginesie, zauważę, że powtarzalność w powieściach fantasy nie jest w moim odczuciu grzechem. To bardzo często ta sama historia, wariacja na dobrze znany temat. Ważny jest sposób jej opowiedzenia, ważne jest, jak bardzo autor umie nas do niej przekonać – coś, co kojarzy mi się z literaturą ustną, ludową, romansem arturiańskim, baśnią, sztukami Szekspira. Nie chodzi o to by tworzyć z niczego, chodzi o umiejętny recykling motywów, archetypów i wątków, znanych nam przecież skądinąd.
„Imię wiatru” szczególnie polecam wszystkim osobom, które czują, że właśnie powinny robić coś bardzo ważnego i nie bardzo mogą znaleźć wymówkę, by tego nie robić. Po kilkudziesięciu stronach zapomina się, co jest niby ważniejsze od zagłębienia się w tej historii. Żałuję tylko, że na kolejne tomy tej trylogii muszę poczekać. „Strach mędrca” powinien się wprawdzie ukazać się w 2010, ale data jest bliżej nieokreślona. Poczekam, chociaż najbardziej lubię czytać fantasy całymi, zamkniętymi już seriami.
Rothfuss, Patrick. “Imię Wiatru”. Tłum. Jan Karłowski. Dom Wydawniczy Rebis: Poznań, 2008. 873 str.