“Czarodziejkę z Florencji” kupiłam trochę przez przypadek. Brakowało mi książki do Empikowej promocji “3 za 2”, a bardzo się spieszyłam. W głowie miałam pustkę, listę książek do przeczytania zostawiłam w samochodzie, rozglądałam się bezradnie z poczuciem, że natychmiast muszę wyjść z księgarni, i w tym momencie “Czarodziejka z Florencji” przykuła mój wzrok dość krzykliwą okładką. Zaczarowała mnie jednym słowem. Uczciwie przyznać jednak należy, że nie udało jej się zaczarować sędziów przyznających Nagrodę Bookera w 2008 roku. Owszem, pozycja znalazła się na tak zwanej longliście, jednak do grona ścisłych finalistów już się nie zakwalifikowała. I pomimo, że wciągnęła mnie opowieść, czy raczej opowieści, snute przez Rushdiego, pomimo, że niespieszny, nieco leniwy, sposób narracji rodem z “Baśni tysiąca i jednej nocy” również mi odpowiadał, to chyba jednak “Dzieci północy” zaczarowały mnie bardziej.
[more]
"Czarodziejka z Florencji" to powieść łącząca dwa światy, Stary i Nowy, Wschód i Zachód, dwór mogolskiego cesarza Akbara i Florencję Medyceuszy, w której historia miesza się z bajką, a rzeczywistość przeplata ze snem. Te dwa światy łączy złotowłosy awanturnik dell’Amore, przybywający do siedziby Akbara, z nieprawdopodobną opowieścią, dotyczącą własnego pochodzenia, opowieścią, której główną bohaterką okazuje się zaginiona mogolska księżniczka Qara Koz. Trudno opisywać akcję tej powieści, tak by nie zdradzić tajemnic, które są ujawniane stopniowo. Samo słowo "powieść", w tradycyjnym znaczeniu przynajmniej, trochę nie pasuje do tej książki. Akcja nie jest linearna, cofamy się wstecz by za chwilę wrócić do teraźniejszości, z pnącza głównej opowieści wyrastają kolejne. Historia głównych bohaterów jest przerywana, by pokazać perypetie postaci mniej znaczących. Rushdie po prostu baja, a ja, przyznaję słuchałam go z przyjemnością i chciałam, aby bajał dalej. O historii, o władzy, o miłości, o religii, o zbrodni, o przypadku, o karze, o szalonym słoniu, o synu nieudaczniku, i w końcu o bajaniu samym w sobie.
"Obserwer", cytowany zresztą na okładce wydania polskiego, określił "Czarodziejkę z Florencji" jako "hymn dla twórczej i destrukcyjnej potęgi kobiecego piękna". Rzeczywiście kobiety przewijające się na kartach powieści trudno zliczyć: setki żon i konkubin w haremie Akbara, te wpływowe, jak babka, matka, pierwsza żona cesarza, i te pozornie mniej istotne, a jednak nieodzowne dla rozwoju akcji, jak choćby prostytutki. Są też piękne kurtyzany Florencji i zazdrosne o nie, zdradzane żony-jędze. Wszystkie przedstawione stereotypowo, choć bez złośliwości, ich cechy kumulują się w postaci Dźodhy, zaskakującej tym, że nie istnieje naprawdę, że wszechmocny Cesarz ją sobie po prostu na swoje własne potrzeby wymyślił:
I w końcu jest Kara Koz, sama czarodziejka, której urokowi nie potrafią się oprzeć najpotężniejsi mężczyźni Wschodu i Zachodu, narzucająca swe czary i wolę wszystkim naokoło, kobieta, która fascynuje cesarza jako ta, która wbrew tradycji potrafi wykuć swój własny los, kreować swoją przyszłość i żyć tak, jak chce. Tylko czy Kara Koz rzeczywiście posiada taką moc, czy jest równie silna i wszechmocna, jak Akbar, czy naprawdę wymyka się stereotypom? Właśnie w tej kwestii Rushdie mnie nieznacznie rozczarował. Postać Kary Koz, zarysowana jest bowiem równie konwencjonalnie, jak sylwetki innych kobiet. Tytułowa czarodziejka potrafi wprawdzie doskonale wykorzystywać mężczyzn napotykanych na jej drodze, ale tak naprawdę bez nich nie istnieje. Jej siła jest iluzoryczna, aby istnieć musi trwać u boku tego, który jest w danym momencie najbardziej użyteczny. Sama w sobie, jak Dźodha, nie ma racji bytu. I dlatego , krótko mówiąc, Czarodziejka nie jest prawdziwą czarodziejką. Czarodziejem jest za to Salman Rushdie, który nie przemawiając do mnie swoją wizją kobiecości, przekonuje mnie swoim bajaniem.