FlashForward albo rozważania wokół utraty świadomości.

Ku rozpaczy mojej siostry, wakacje w mieście mobilizują mnie do oglądania jeszcze większej ilości seriali niż zwykle. Rzucam się na to, na co szkoda mi było czasu w ciągu roku. Ostatnio widziałam dwie produkcje stacji ABC, które zostały zakończone po jednym sezonie. Słaba oglądalność. Nie dziwi mnie to w przypadku Happy Town reklamowanego jako następny Twin Peaks. Pierwszy odcinek rzeczywiście wydaje się czymś świeżym (sensownie odświeżonym?). Lekko zaskakuje (tajemnicze zniknięcia, podejrzanie sympatyczni ludzie, morderstwo) i cieszy nałogową fankę Zagubionych (pojawia się Mike Connor Gainey znany lostoholikom jako Mr. Friendly). Niestety później jest tylko gorzej. Najbardziej irytuje ilość wątków, łączonych w całość jakby na siłę. Być może wynika to z faktu, że serial trzeba było szybko zakończyć. Koniec końców, Happy Town staje się zaledwie marną imitacją wspomnianego już dzieła Lyncha.

[more]

Podobnie smutny los drugiego
serialu, FlashForward, nieco mnie już
zastanawia. Pilotowy odcinek zaczyna się od potężnego uderzenia. Widzimy
zdezorientowanego człowieka. Rozgląda się. Na asfalcie leżą pomarańcze. Dopiero
po chwili słyszymy jakieś dźwięki. Krzyk. Chrzęst szkła. Mężczyzna  z trudem wydostaje się z przewróconego
samochodu. Woła kogoś. I nagle okazuje się, że wszyscy na drodze byli
uczestnikami jednego wypadku. Przypadek? Z czasem dowiadujemy się, że nasz
bohater to agent FBI, Mark Benford (Joseph Fiennes) a jego zdezorientowanie
wynikało z utraty przytomności. Problem w tym, że w tej samej chwili wszyscy inni
mieszkańcy kuli ziemskiej też stracili przytomność. Na dokładnie dwie minuty i
siedemnaście sekund. Żeby tego było mało, zobaczyli, co będzie się z nimi
działo za sześć miesięcy. Ich świadomość przeniosła się do tej samej chwili. Bedford
w swojej przyszłości rozwiązuje zagadkę owego blackout’u, dlatego też staje na czele grupy prowadzącej
dochodzenie.

Zabawne jest, na jak wiele
sposobów FF łączy się z LOST’em, również wyprodukowanym przez
stację ABC. Jak powszechnie wiadomo (ciągle nie dopuszczam do siebie myśli, że
ktoś nie oglądał Zagubionych), jednym
z najważniejszych wątków produkcji, był odwieczny konflikt (walka?) pomiędzy
przeznaczeniem a wolną wolą. Charlie (Dominic Monaghan) to jego ucieleśnienie:
wie, co go czeka, próbuje pokonać przeznaczenie, by w końcu niejako się poddać,
poświęcić, by zrealizować narzucony cel. FlashForward
jest poniekąd kontynuacją tego wątku. Twórcy zastosowali ciekawy zabieg i
puszczają oko do lostoholików: to właśnie postać, w którą wciela się Monaghan
jest źródłem rozważań na temat wolnej woli i przeznaczenia. Widzimy, że ludzie
w FF albo próbują za wszelką cenę
uciec od wizji swojej przyszłości, albo obsesyjnie walczą o jej spełnienie. W
przypadku naszego głównego bohatera sytuacja troszeczkę się komplikuje. Z
jednej strony dążenie do realizacji widzianego podczas blackout’u obrazu może (jakże by inaczej) uratować świat; z drugiej
zaś może prowadzić do końca raczej szczęśliwego dotąd małżeństwa.

Podobnych ukłonów w stronę fanów
kina i seriali mamy tutaj więcej. W pierwszym odcinku pojawia się bilboard z
reklamą… Oceanic Airlines. Żonę głownego bohatera (która w swojej wizji widzi
siebie z innym mężczyzną) gra Sonya Walger, czyli wierna Desmondowi Penelopa.
Muszę przyznać, że wyjątkowo podobało mi się nawiązanie do filmu Zakochany Szekspir, w którym to przecież
Fiennes grał tytułową rolę. W jednej
ze scen Mark przygotowuje swojej córeczce śniadanie. Wygłupiając się, mówi do
niej angielskim jaki znamy z filmów o czasach Tudorów. Jego żona reaguje na to, mówiąć: „You really
are a Shakespeare of cheesy dad humor”.
Muszę przyznać, że jestem wielką
fanką takich właśnie smaczków.


Jeśli chodzi o bohaterów, to,
według mnie, nakreśleni są w raczej ciekawy sposób. Niestety, czasami
rozczarowują. Nie chcę zdradzać za wiele, ale powiedzmy, że niektóre postaci
okazują się bardzo szablonowe. Na rozbudowanie innych (np. intrygującej
terrorystki) nie starcza czasu.

No właśnie. Czasu jest za mało,
ponieważ serial musiał zniknąć. Powtórzę się, ale naprawdę nie rozumiem,
dlaczego ta akurat produkcja nie cieszyła się wyższą oglądalnością. W efekcie,  otrzymujemy dobry serial, z niezłym pomysłem,
aktorami wysokiej klasy, niedomkniętymi wątkami i zaskakującym zakończeniem, zmuszającym
nas do oczekiwania na następny sezon, który, niestety, nie nastąpi. Przyznam,
że szczerze współczuję twórcom amerykańskich seriali. Mają, co prawda, świetne,
świeże pomysły, znanych i lubianych aktorów, spore budżety, ale też widownię,
która nie jest w stanie dopuścić do siebie myśli, że nie zawsze wszystko musi
się wyjaśnić teraz, już, natychmiast. Czyż nie wspaniały byłby kontynent, na
którym współistnieliby twórcy amerykańskich seriali oraz widzowie, którzy mają
do siebie większy dystans i akceptują fakt, że czasami rozwiązanie jakiejś
zagadki nie następuje już w dwudziestej minucie drugiego odcinka? No cóż.
Pomarzyć ludzka rzecz.