“Taking Woodstock” czyli o człowieku, który rozpętał rewolucję.

Nadchodzi taki czas (niektórzy nazywają go jesienią), kiedy człowiek ma ochotę zawinąć się w koc, schować i nie wychodzić mniej więcej do maja. Widząc za oknem ciemność i deszcz, stwierdzam, że to właśnie ten czas. Wiem, że większość czytających sięgnęłaby w tym momencie po książkę. Ja oglądam ulubione filmy, które w zasadzie znam już na pamięć. Tym razem padło na „Taking Woodstock” Anga Lee.

 

Lato. Rok 1969. Mieszkający w Nowym Jorku młody Elliot Tiber (Demetri Martin), któremu jakoś nie do końca dobrze wiedzie się w życiu, wraca do rodzinnego miasteczka, by pomóc swoim rodzicom w wyciąganiu z dna ich motelu (motel, to w zasadzie za wiele powiedziane) o wdzięcznej nazwie El Monaco. Tiberowie do jesieni muszą spłacić hipotekę. W mieście, w którym praktycznie nic się nie dzieje a jedyną i dla większości wątpliwą atrakcją jest hipisowska grupa teatralna mieszkająca w stodole naszych bohaterów, to nie może się udać. Na pewno? Otóż Eliot staje przed okazją, która może wpłynąć na los jego rodziny, miasta i, nie ukrywajmy, świata. A już na pewno świata muzyki.

Okazuje się, że festiwal Woodstock, który oryginalnie miał się odbyć w Wallkill, wzbudził olbrzymie protesty mieszkańców, co zmusiło organizatorów do przeniesienia imprezy. Eliot postanawia ruszyć na ratunek. Aranżuje spotkanie pomysłodawców z miejscowym hodowcą bydła, ten wypożycza im swoje pole, Elliot wraz z rodzicami zamienia El Monaco w noclegownię dla dzieci kwiatów. Muzyka. Narkotyki. Miłość. Woodstock przechodzi do historii. Koniec.

Tak w skrócie można opisać „Taking Woodstock”. Tak naprawdę wszyscy znają historię legendarnej imprezy. Ang Lee robi jednak coś więcej. Przede wszystkim pokazuje nam wydarzenie z perspektywy młodego, nieco zagubionego i skrytego, sympatycznego chłopaka, który musi wziąć na siebie całą odpowiedzialność za konflikty, które wynikają z organizacji święta muzyki. Kiedy decyduje się na współpracę z jego twórcami, sąsiadom, po latach przyjaznego współżycia, zaczyna nagle przeszkadzać, że jego rodzina to Żydzi rosyjskiego pochodzenia. Na domkach El Monaco pojawiają się swastyki. Teraz rodzina Tiberów to nie tylko Żydzi, ale też Żydzi, którzy sprowadzają do miasta hipisów.

Widzimy też jego relacje z rodzicami, cichym ojcem (Henry Goldman) oraz energiczną i pazerną matką (rewelacyjna Imelda Staunton). Postać stworzona przez Stauton to moja osobista ulubienica. Jest szorstka, głośna, broni swoich interesów jak lwica. Nie dba przy tym za bardzo o dobro i zadowolenie swoich klientów. Najważniejsze są przecież zyski. Trzeba tez przyznać, że pomaganie rodzicom jakoś specjalnie nie uszczęśliwia Eliota. To obowiązek narzucany mu przez matkę. Z toną poczucia winy w pakiecie. Jako artysta zdecydowanie przyjemniej spędzałby czas z nowojorską bohemą oraz tajemniczym Stevenem, z którym w filmie rozmawia tylko przez telefon.

„Taking Woodstock” jest pełen niezwykłych aktorów i postaci przez nich stworzonych. Chyba niemożliwe jest skupienie się na każdym. Wymienię tylko kilku: Emile Hirsch (Billy, przyjaciel Elliota borykający się z problemami po powrocie z Wietnamu), Liev Schreiber (Vilma, ochroniarz rodziny Tiberów noszący pistolet pod sukienką), Jonathan Groff (Michael Lang, według mnie po prostu piękny organizator festiwalu, dla którego wszystko jest very cool). Naprawdę mogłabym wymienić po kolei wszystkich. Nie widzę w tym jednak do końca sensu. Po prostu lepiej ich zobaczyć.

Aktorzy, muzyka, która do mnie akurat trafia, połączenie filmu fabularnego z dokumentem, wszystko to sprawia, że obraz staje się znakomity. Naprawdę jest mi przykro, że urodziłam się parę lat za późno, żeby przeżyć Woodstock. Ang Lee snuje leniwą i spowitą dymem z marihuany historię chłopaka, który sam rozpętał rewolucję. Nie koncentruje się na muzykach. Nigdy nawet nie widzimy koncertu. Możemy jednak przyjrzeć się wszystkiemu od kuchni. Problemy z organizacją, zablokowane ulice, niewystarczającą liczbę toalet, brak wody; mówiąc krótko, organizatorski koszmar. Ale są też piękni ludzie, policjant z kwiatem przy kasku, magiczne ciasteczka, zakonnice spacerujące wśród dzieci kwiatów i, przede wszystkim, miłość. Cóż z tego, że podobno nie do końca tak właśnie wszystko się zaczęło? Zupełnie mi to nie przeszkadza. „Taking Woodstock” to, moim zdaniem, film fantastyczny. Może doskonały? Jedno jest pewne: zdecydowanie warto go zobaczyć. A po obejrzeniu go mam ochotę siedzieć pod kocem już tylko do marca.

Peace!

Taking Woodstock, reż. Ang Lee, USA, 2009.