Pieśń dla Arbonne nie jest może powieścią „wielką”, ale jest, bez wątpienia, powieścią napisaną sprawnie i z polotem, wciągającą czytelnika w wir wydarzeń. Jest co prawda historią nieco przewidywalną, ale zdarza jej się czasem skręcać na mniej utarte szlaki. Mówiąc krótko, opowieść Kaya o rządzonej przez kobietę Arbonne, pacyfistycznej, mlekiem i miodem płynącej krainie, której nieszczęściem jest to, że graniczy z militarystycznym, patriarchalnym księstwem Gorhaut, mającym chrapkę na jej płodne pola i winnice, czytałam z prawdziwą przyjemnością.
Nad Arbonne unosi się więc widmo zewnętrznego zagrożenia, choć nie jest to jej jedyny problem. Od wewnątrz trawi ją bowiem wojna podjazdowa prowadzona przez dwóch najsilniejszych wielmożów, u której źródeł leży namiętny romans jednego z nich, Bertrana de Talair, z żoną drugiego, Urtego de Miraval. Aelis, bohaterka całego zamieszania dawno już wprawdzie nie żyje, zmarła przy porodzie nieślubnego dziecka, którego losy poznajemy dopiero pod koniec opowieści, ale obaj panowie szczerze się nienawidzą i robią wszystko, aby utrudnić sobie nawzajem życie.
Chociaż nad Arbonne wiszą dwa księżyce, nie sposób nie skojarzyć jej z XII-wieczną Prowansją, a pięknej czarnowłosej Ariane, kobiety świadomej swego uroku i siły oddziaływania na mężczyzn, z Eleonorą Akwitańską. Dwór i jednej i drugiej to mekka trubadurów i minstreli, miejsce, gdzie kwitnie muzyka i poezja, gdzie rodzi się pojęcie miłości dworskiej (tak przynajmniej na ogół uważamy, bo precyzyjnie mówiąc termin ten został po raz pierwszy użyty ponad 700 lat później). I choć w Pieśni dla Arbonne, pojawiają się mężczyźni, zarówno okrutni, jak i szlachetni, to czytając ma się wrażenie, że to nie oni są tu głównymi sprawcami zdarzeń. Że wprawdzie toczą te swoje wojny, ale tak naprawdę nie to jest ważne. Ważna jest miłość, niekoniecznie usankcjonowana małżeństwem. Ważne są kobiety, które dzierżą prawdziwą polityczną władzę. I ważne są pieśni, które czasem mogą prowadzić do spełnionej miłości, czasem do zdrady, kiedy indziej do wojny. Główną jednak ich siłą jest to, że ocalają od zapomnienia. Jak książki.
Kay nie tworzy swojego świata z niczego, jest za to mistrzem przetwarzania faktów i realiów historycznych na użytek opowiadanych przez niego historii. Traktuje je dość swobodnie i właśnie dzięki temu bohaterowie, a zwłaszcza bohaterki są bliższe współczesnym czytelnikom. I choć nie jest to opowieść specjalnie oryginalna, to jest w niej jakiś czar. Są w niej i krwawe opisy walk na turniejach, i momenty liryczne, i jakaś zaduma. Wszystko to sprawia, że Pieśń dla Arbonne czyta się lekko i miło. A może to ja mam słabość do trubadurów i trubadurek i nie oceniam obiektywnie? Nie wiem. Wiem za to, że sięgnę po inne powieści Kaya, gdy będę potrzebowała odprężenia. A biorąc pod uwagę moją jesienno-zimową apatię i chandrę, nastąpi to pewnie wkrótce.
Guy Gavriel Kay, Pieśń dla Arbonne. Wydawnictwo Mag, Warszawa, 2008. 495 stron.