Luźne refleksje o najsłynniejszym okularniku świata.

 

Jakiś czas temu Ninedin zamieściła na swoim blogu fantastyczny tekst o Fanowaniu. Po przeczytaniu wpisu, stwierdziłam, że wcale nie fanuję tak dużo. Ale ostatnio razem z siostrą byłam w kinie i zaraz po wyjściu stwierdziłyśmy, że oto mamy do czynienia z najczystszą i najprawdziwszą formą fanowania. Co wzbudziło w nas taką refleksję? "Harry Potter i Insygnia Śmierci".

Zacznę od tego, że cykl o nastoletnim czarodzieju poznałam oczywiście dzięki mojej siostrze. Jeszcze jako studentka wpadła do domu na jakiś weekend i po prostu podsunęła mi książkę. Pomyślałam sobie, że może bez przesady, bo przecież mam już te trzynaście lat i nie mam ochoty na jakieś książki dla dzieci. Na szczęście stwierdziłam, że skoro ona to przeczytała, to i ja spróbuję. Tak zaczęła się moja przygoda z Hogwartem, mugolami, sowami, Voldemortem i całą resztą. Kiedy w moje ręce trafiała kolejna część cyklu, zupełnie znikałam. Mogłam nie jeść, spać niewiele, nie przygotowywać się do klasówki z geografii. Aż skończyłam. Tak bardzo chciałam się dowiedzieć, kim jest więzień Azkabanu, że połknęłam książkę w oryginale. Niestety mój angielski nie pozwolił mi wtedy na zrozumienie wszystkiego, więc zażądałam polskiej wersji w trybie natychmiastowym. W liceum z kolei, w dniu premiery piątej części, bladym świtem pojechałam z koleżanką do księgarni, bo przecież nie mogłam czekać ani godziny dłużej! Nie wyszłam z domu, dopóki nie skończyłam. Zagadkę półkrwi księcia rozpracowywałam w czasie pracy w pustym, londyńskim barze (a książkę kupiłam sobie w nagrodę za dostanie się na studia). I choć jestem w stanie przyznać, że, obiektywnie na sprawę patrząc, nie cały cykl był idealny, otwarcie muszę też powiedzieć, że zupełnie mnie to nie interesuje. Wybaczanie chyba w ogóle stanowi podstawę bycia prawdziwy fanem. No dobra, fanatycznym fanem.

Z filmami miałam trochę większy problem. Otóż pierwsze dwa tak naprawdę mnie rozczarowały. Były zbyt dziecinne a ja wtedy byłam na to już trochę za duża. Nie zmienia to faktu, że doceniam ich walory estetyczne (nie można zaprzeczyć temu, że ekranizacje są wyjątkowo piękne). Potem przyszedł czas na Azkaban, dementorów, profesora Lupina i całą resztę. I znowu zaczęło się fanowanie. Filmy stawały się coraz bardziej mroczne, ciemne, dorosłe, krwiste i, zwyczajnie, smutne. Pamiętam, że razem z siostra byłyśmy na ekranizacji szóstej części. Tak, wiedziałyśmy co się za chwilę wydarzy. Tak, wiedziałyśmy, że z jeziora wyłoni się jakaś ręka. Jak zareagowałyśmy? Ona krzyknęła a ja wierzgnęłam nogą tak mocno, że uderzyłam nią w fotel przede mną.

I tu wracamy do punktu wyjścia. Ostatnio z kolei widziałyśmy "Harry’ego Pottera i Insygnia Śmierci". No cóż, recenzje w gazetach nie były najlepsze, niektórzy znajomi narzekali. Ja byłam zachwycona. Może dlatego, że uwielbiam książkę? Trup ściele się tu gęsto, są rozstania, powroty, szmalcownicy. No i jest Zgredek. I wzruszenia (przyznam, jestem dorosła i płakałam jak dziecko). Poza tym atmosfera w sali kinowej była przezabawna. Ciągle słyszało się szepty i rozmowy w stylu: "Ej, nie pamiętam, co się teraz stanie! A nie, pamiętam.", "No to co się stanie?". I tu zaczynało się intensywne wyjaśnianie zawiłości fabuły. Koniecznie muszę też wspomnieć o animowanym fragmencie, w którym przytoczona zostaje "Opowieść o Trzech Braciach" wyjaśniająca nam historię Insygniów Śmierci. Wizualna rewelacja. Poza tym uważam, że ta scena okazała się rozwiązaniem idealnym. Usłyszenie historii z ust Hermiony zdecydowanie nie byłoby równie ciekawe.

Na koniec powtórzę, że jestem przypadkiem beznadziejnym, jeśli chodzi o Harry’ego. Przyznaję się do tego otwarcie i dumnie. Wiem, że nie jestem w moim (kolejnym już) uzależnieniu sama. Siostra wcale nie jest lepsza. Myślę, że rachunki między nami zostały wyrównane. Ona przeze mnie zmieniła się w lostoholiczkę. Ja przez nią w potteromaniaczkę. I nie żałowałam tego ani przez sekundę.