Cegła nr 1 czyli na marginesie “Mgieł Avalonu”

Mgły Avalonu to „wciągacz” niesłychany. Tomiszcze potężne, które można by z
powodzeniem zastosować w celach samoobrony. Można by, gdyby nie fakt, że
czytanie go pochłania do tego stopnia, że istnieje ryzyko, że się po prostu nie
zauważy zagrożenia. Było nie było, legenda arturiańska w ujęciu Marion Zimmer
Bradley najpierw pochłonęła mnie, potem mojego męża, a niedługo pewnie
pochłonie moją siostrę, która zresztą sprezentowała mi tę książkę na święta.
Dziękuję, Milvanno
:).

 

Książek opartych na motywach arturiańskich jest wiele. Co wyróżnia tę?
Przede wszystkim to o czym pisała już Agnieszka, a mianowicie fakt, że jest to
opowieść snuta przez Morgianę la Fay, obejmująca losy kilku pokoleń bohaterów i
bohaterek legendy. Zwłaszcza bohaterek, bo w przeciwieństwie do wielu innych
wersji cyklu więcej tu dworskich intryg, równie misternych co produkowane
masowo przez piękne damy hafty, niż opisów walki. I choć panowie w powieści najpierw
zajmują się siekaniem wrogów na kawałki, a potem obsesyjnie poszukują Świętego
Graala, to wyglądają na takich, co nie bardzo panują nad własnym losem.

Chociaż rola Morgiany, która we wczesnych źródłach pojawia się rzadko,
zostaje znacząco rozbudowana już przez Thomas Mallory’ego w Le Morte d’Arthur,
to i tak tradycyjnie i stereotypowo przedstawiana jest ona jako baba piękna acz
zła do szpiku kości, kusicielka bezlitośnie wykorzystująca swe wdzięki w walce
z Arturem, zagrażająca jego panowaniu, złośliwa i okrutna. A jak jest z nią w powieści
Bradley? Cóż, niewiniątkiem nie jest. Nie jest jednak również bezwzględnie
czarną postacią. Jawi się raczej jako kobieta silna, zdecydowana, posiadająca
zarówno unikalne talenty jak i bolesną świadomość, że żyje w czasach zmian,
które mogą przynieść zagładę takiemu światu jaki zna.

Uderzyła mnie w tej powieści nostalgia za tym co minione, świadomość, że coś się kończy,
że nowe mity zastępują stare, że nieuchronnie zapomina się o tym, co ważne dla
wcześniejszych pokoleń. Patriarchalne chrześcijaństwo stopniowo wypiera
wcześniejsze wierzenia związane z Boginią, kult śmierci i umartwienia zastępuje
kult płodności i życia. Świat kapłanek Avalonu, zostaje nie tyle zniszczony
mieczem i krzyżem, co dosłownie wręcz rozmywa się we mgle zapomnienia. Ale czy
nie taki sam los czeka świat Artura? Czy ma on szansę istnieć w niezmienionej
postaci? A co ze światem księży i biskupów? Czy on też kiedyś rozpłynie się we
mgle?

Pod koniec okazuje się, że kult Bogini przetrwał niejako w
szczątkowej postaci w kulcie Maryjnym, że chrześcijańskie zakonnice stają się,
zupełnie zresztą nieświadomie, następczyniami kapłanek Avalonu (bardzo mi to zresztą
pachnie Złotą Gałęzią Frazera, antropologicznym komparatywnym studium magii i religii
z końca XIX wieku, dziś należącym do klasyki, choć nieco już przebrzmiałym, do
fascynacji którym autorka się przyznaje). I takie chyba miejsce przypada
powieści Bradley: adaptacja mitu do zmieniających się czasów i wartości. Autorka
z jednej strony ocala legendę od zapomnienia, z drugiej przedstawia ją z
perspektywy zmarginalizowanych postaci kobiecych. Że jest to feministyczna
perspektywa? Cóż, nie dla każdego „feminizm” jest obraźliwym słowem na „F”. Niekoniecznie
wszak musi w nim chodzić o walkę płci, czasem wystarczy po prostu oddać głos
tym, które wcześniej były wykluczone. Nie zniszczy to świata bohaterskiego
Artura, trochę go tylko odświeży.

Marion Zimmer Bradley: "Mgły Avalonu". Zysk i S-ka. 1385 stron.