Przekręt doskonały czyli “Kłamstwa Locke’a Lamory”

Zaryzykuję trochę, bo
dzisiejsze wyznanie może grozić rozwodem, ale raz kozie śmierć.

Zakochałam się w Locke’u Lamorze, złodziejaszku i kombinatorze, facecie
raczej do tańca niż do różańca, autorze przekrętów doskonałych, który z Robin
Hoodem tyle ma wspólnego, że radośnie łupi majątki bogaczy, bo biednym to już
tych skarbów za bardzo nie rozdaje, który kradnie li i jedynie dla frajdy jaką
mu to sprawia, bo nie bardzo wie co z całą tą kasą później zrobić. Moje uczucia
studzi nieco fakt, że sam Locke jest beznadziejnie zakochany w tajemniczej
Sabecie, która w pierwszym tomie przygód gangu Niecnych Dżentelmenów właściwie
się nie pojawia. Czekam na jej entrée z niecierpliwością, bo cóż to za
babka musi być skoro opętała kogoś takiego jak Locke – z wisielczym poczuciem
humoru, pełnego szalonych pomysłów, o umyśle żywym i zupełnie
nieprzewidywalnym, cynicznego a jednak gotowego dać się pokroić za przyjaciół?
No fakt, lico i posturę ma pan Lamora dość niepozorne, ale co tam?


 

Kłamstwa Locke’a Lamory to debiut wokół, którego krążyłam i krążyłam od
momentu wydania, na polskim rynku, ale zawsze jakoś wybierałam z księgarnianych półek coś innego.
Fraza „znakomity debiut nieprzeciętnie utalentowanego autora” wywierała na mnie
wpływ odwrotny od zamierzonego: odstraszała zamiast zachęcać.  No i jeszcze to porównanie do „Olivera Twista”.
Eee… pisarz fantasy porównywany do Dickensa? To ja podziękuję. No i mam za
swoje – tak się na mnie wielki Dickens zemścił zza grobu, że dopiero teraz
sięgnęłam po naprawdę świetnie napisaną książkę. Książkę nie tylko dla
miłośników gatunku, bo klasycznej fantasy nie ma tu za wiele. Nie ma rycerza/chłopca
o nieznanym (ale jak się najprawdopodobniej okaże arystokratycznym), pochodzeniu,
który ma ocalić świat. Nie ma przedstawicieli fantastycznych ras. Magii też jest
niewiele, okazuje się, że nawet silnego maga, który wiele krwi potrafi napsuć,
da się skutecznie unieszkodliwić. Codzienna magia natomiast, tu nazywana
alchemią, ma funkcje bardziej użytkowe – wykorzystywana jest na przykład do
produkcji niesamowicie drogiego alkoholu, który nie powoduje kaca.

W zamian dostajemy Camorrę – miasto, gdzie obowiązuje niepisana umowa, Tajny
Pakt, na mocy którego arystokraci i złodzieje podzielili się co do wyzyskiwania
zwykłych ludzi tak, by nie wchodzić sobie nawzajem w paradę. Mamy też fabułę
opartą na misternym choć bezczelnym przewale, a właściwie całej ich serii, wielopoziomową
akcję-grę, której nie powstydziłby się sfilmować Guy Ritchie. Bandzie Lamory
przez całe lata udaje się lawirować i łgać tak doskonale, że nie dość, że są
nieuchwytni dla stróżów porządku, to jeszcze sam Locke cieszy się zaufaniem capy
Barsaviego, szefa szefów, camorryjskiego ojca chrzestnego. Już to wystarczyłoby
na całkiem niezłą powieść, ale tu sprawy się komplikują. Pojawia się tajemniczy,
nieuchwytny, zagrażający całemu temu układowi, Szary Król. A na wszelki
wypadek, gdyby komuś było za mało, Lynch dorzuca całą galerię barwnych postaci,
na czoło których wysuwa się gang Niecnych Dżentelmenów. Swój zachwyt nad
Lockiem już wyraziłam, ale przewrotny urok mają również Jean Tanner, gość
potężny jak tur, zabójczo niebezpieczny z bronią w ręku, który wbrew
stereotypom nie stroni ani od filozofii ani od poezji, bracia Sanza, czyli Caldo
i Galdo, karciarze i szulerzy, bywalcy wszelkich spelunek, tawern i burdeli, a
nawet nastoletni Pędrak, łobuziak jakich mało, którego brawura niewiele ma
wspólnego ze zdrowym rozsądkiem. Zresztą, również postacie drugoplanowe potrafią
zaskakiwać, opisane są barwnie, mówią soczystym językiem.

No właśnie, język tej powieści, a zwłaszcza dialogi aż się skrzą od dowcipu.
Jest tu i cynizm, i ironia, i sprośne żarty. Opisy jedzenia, przygotowanego z
camorryjskich składników, ostre i aromatyczne, nieustannie sprawiały, że
musiałam coś przekąsić. Miasto, duszne, palone słońcem i śmierdzące, jak beczki
zepsutego piwa, nie jest szczególnie sympatyczne, ale na pewno intrygujące.
Migawki z dzieciństwa głównych bohaterów pomagają zrozumieć kim są i dlaczego
bez przesadnego opóźniania akcji. Nawet morderstwa wymykają się schematom, bo
zamiast poderżnięcia gardła otrzymujemy utopienie w beczce z końskim moczem. Że
obrzydliwe? No dosyć, przyznaję, ale na koniec zaserwuję krótką próbkę tego,
jak Lynch pisze o jedzeniu:

Caldo i Galdo zerwali wilgotne ściereczki z waz i półmisków, po raz
pierwszy odsłaniając posiłek w całej okazałości. Rzeczywiście podali kiełbaski,
równo pokrojone i usmażone w oleju z ćwiartkami gruszek. Były też rozcięte
czerwone papryczki, faszerowane pastą migdałową i szpinakiem; pierożki z
cienkiego ciasta nadziewane kurczakiem, smażone tak długo, że ciasto stało się
przezroczyste jak papier; czarna fasola na zimno w winie i sosie musztardowym
(…) Smaki eksplodowały cudownie, choć w przypadkowym porządku. Pierożki z
kurczakiem były doprawione imbirem i startą skórką pomarańczową. Wino w sosie
do sałatki z fasoli rozgrzewało język. Ostry aromat musztardy gryzł w gardło.
Locke złapał się na tym, że łapczywie popija potrawy winem, gasząc każdy nowy
płomień w ustach. (112-113)

Dlaczego fragment o jedzeniu? Bo mnie urzekło, że w końcu bohaterowie nie
pałaszują rzepy, pasternaku, czy jakiejś innej szaro-burej breji, tudzież od
święta pieczonego dzika. I to, że Lynch wszystko opisuje w równie obrazowy
sposób. Że łamie schematy powieści fantasy. I że rozbudził mój apetyt. Zarówno
na faszerowane papryczki, jak i na dalsze części przygód Locke’a Lamory,
których ma być siedem. Trochę dużo, ciekawe czy Lynchowi uda się utrzymać
poziom.

Scott Lynch: Kłamstwa Locke’a Lamory. Tłum. Małgorzata Strzelec i Wojciech Szypuła. Wydawnictwo Mag, Warszawa 2007. (537 stron).