“Twin Peaks” czyli o sowach i innych strasznościach.

Zacznę od tego, że w zasadzie nie lubię się bać. Chyba. Dlatego od jakiegoś czasu raczej unikam wszelkich filmów, w których leje się krew, coś wyskakuje z szafy a muzyka sprawia, że prawie dostaję zawału. Już nie chodzę do kina na nocne maratony horrorów. Ostatnio stwierdziłam jednak, że nie do końca ze mną wszystko w porządku. I jednak trochę sobie wmawiam, że nie lubię się bać. Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że całkowicie i bezgranicznie wciągnęłam się w “Twin Peaks” Davida Lyncha i Marka Frosta?


Twin Peaks to na pozór spokojne, ciche i typowe amerykańskie miasteczko. Już pierwsze sceny wskazują, że nic nie jest w nim takie idealne. Młoda dziewczyna, Laura Palmer (Sheryl Lee), zostaje zamordowana. Miasteczko zamiera. To przecież niemożliwe, że ta słodka, niewinna, współczująca i pomagająca innym nastolatka padła ofiarą jakiegoś maniaka. Tragedia sprawia, że do Twin Peaks przybywa agent FBI, Dale Cooper (rewelacyjny Kyle MacLachlan), który próbuje znaleźć odpowiedź na proste pytanie: kto jest mordercą? Przy okazji wychodzą na jaw mroczne sekrety z życia mieszkańców, intrygi, romanse. Okazuje się, że Laura wcale nie była delikatnym aniołkiem; miała problemy z narkotykami, w wolnych chwilach dorabiała w burdelu należącym do lokalnego biznesmena. Z czasem pojawiają się kolejne ofiary, atmosfera się zagęszcza, mnożą się komplikacje. Staje się jasne, że okoliczne lasy to nie tylko połacie zieleni, ale też miejsce niebezpieczne, w którym, jak mówi szeryf Truman, kryje się “darkness”, coś bardzo, bardzo złego.

Kiedy po raz pierwszy obejrzałam “Twin Peaks”, miałam około pięciu lat. Serialu nie pamiętam. Wiem tylko, że oglądając go, straszliwie się bałam. Pamiętam też sowy, karła i czerwone zasłony. Przyznam, że dwadzieścia lat później wcale nie bałam się mniej. Raz nawet osiągnęłam stan przedzawałowy. Odczuwam lekki dyskomfort, kiedy staję przed lustrem i dziękuję Bogu, że nie mam w pokoju sofy. Wtedy musiałabym ją stale obserwować, bo przecież mógłby zza niej wyleźć BOB.

BOB (Frank Silva) jest w ogóle jedną z najlepszych postaci w serialu. To ucieleśnienie zła. Karmi się strachem, cieszy go ból. No i pojawia się w najbardziej nieodpowiednich momentach. Dlatego na ekran lepiej patrzeć przez palce. Czytałam gdzieś, że Silva zadomowił się w produkcji trochę przez przypadek. W pierwszym odcinku widzimy siedzącą w salonie matkę Laury, na której twarzy nagle maluje się przerażenie. Lynch był zachwycony efektem, dopóki ktoś z ekipy nie powiedział mu, że scena nie nadaje się do niczego, bo w lustrze wiszącym nad panią Palmer widać twarz Silvy. Lynch stwierdził, że właśnie dlatego scena jest idealna a Silva stał się kluczem do wszystkiego.

W serialu nie przeraża tylko BOB. Jest jeszcze jednoręki Mike, karzeł, olbrzym, pani rozmawiająca z pieńkiem, który nosi ze sobą wszędzie, sowy, muzyka (zasługa Angela Badalamentiego), Windom Earl… Naprawdę mogłabym wymieniać i wymieniać, ale to chyba zupełnie nie ma sensu. Nie da się oddać atmosfery panującej w Twin Peaks tylko o niej pisząc. Nie da się też wymienić wszystkich intrygujących postaci a większość z nich jest, moim zdaniem, fantastycznie skonstruowana. Weźmy na przykład agenta Coopera. Według mnie to uosobienie dobra nękane przez jakiś koszmar z przeszłości. Nie jest typowym stróżem prawa. Problemy stara się rozwiązywać za pomocą swojego niesamowitego intelektu, często odwołując się do najdziwniejszych tybetańskich metod. Fascynuje go to, co oferuje miasteczko; zachwyca się kawą i wiśniowym ciastem; zamiast wchodzić w konflikt z miejscowym szeryfem, zaprzyjaźnia się z nim; cieszy się tym, że zobaczył królika. Jest gotowy do poświęceń w imię miłości i odkupienia, co ostatecznie może doprowadzić go do szczęścia i spokoju albo do zguby.

Stwierdziłam właśnie, że gdybym chciała opisać każdy ciekawy aspekt serialu, musiałabym założyć w tym celu osobnego bloga. “Twin Peaks” to zdecydowanie kawał dobrej roboty. Łatwo zauważyć co prawda, że twórcy w wielu momentach improwizowali. I dobrze; wynikają z tego tylko korzyści. I choć tak naprawdę finał wyjaśnia niewiele, zupełnie mi to nie przeszkadza. Warto było zobaczyć Davida Duchovny’ego w sukience i na obcasach.  No i teraz wiem, że “The owls are not what they seem”. Mam tylko nadzieję, że za jakiś czas przed oczami przestanie mi stawać BOB a w głowie nie pojawi się głos pytający “How’s Annie?”. Dopiero wtedy obejrzę “Twin Peaks: Fire Walk with Me”.

Hm. Chyba jednak lubię się bać.