Zima nadchodzi czyli “Gra o tron”.

Na co mi to było?

Tak, tak. Taka była moja pierwsza refleksja po przeczytaniu ostatniej strony “Gry o tron”. Wiedziałam, że wszyscy się zachwycają. Wiedziałam, że siostra czeka na kolejny tom niczym alkoholik na kolejny kieliszeczek. I co? I musiałam czytać? Musiałam i wcale nie planuję tego żałować.

Opisywanie fabuły “Gry o tron” (pierwszej części sagi “Pieśni Lodu i Ognia” George’a R. R. Martina) uważam za dość bezcelowe.  Bo niby można powiedzieć, że oto mamy do czynienia z historią o walce o władzę między kilkoma silnymi rodami; że na północy Siedmiu Królestw, w Winterfell żyje sobie potężna rodzina Starków z Eddardem i Catelyn na czele; że nieopodal znajduje się wielki Mur, który ma oddzielać królestwo od bliżej nieokreślonych dziwności; że Muru strzeże Nocna Straż, do której wstępuje Jon, bękart Eddarda; że o potędze jak o niczym innym śni bezwzględny ród Lannisterów a wywodząca się z nich Cersei jest żoną króla Roberta; że tenże król kilkanaście lat wcześniej strącił z tronu (i to dość brutalnie) Aerysa; że dzieci Aerysa, Viserys i Daenerys Targaryen przebywają na wygnaniu, ale są w stanie zrobić wiele, by ten tron odzyskać; że za Murem pojawiają się straszne, martwe, zimne istoty. I cóż z tego? Mam wrażenie, że każda próba przytoczenia szczegółów łączących wymienione przeze mnie wątki, wprowadziłaby tu tylko jeszcze więcej zamętu. A przecież w “Grze o tron” dzieje się dużo, duuuużo więcej.

Powieść podzielona jest na wiele krótkich części. Każda z nich przedstawia nam wydarzenia z perspektywy jakiegoś bohatera. Jest to zabieg bardzo, moim zdaniem, ciekawy, bo dzięki niemu, możemy spojrzeć na sytuację oczami zarówno dojrzałego i stonowanego lorda Eddarda jak i jego młodziutkiej, żyjącej w świecie ballad i legend, córki Sansy. Przyznam szczerze, że kiedy tylko zaczęłam czytać “Grę…” troszkę się tego podziału przestraszyłam. Myślałam, że nie będę w stanie ogarnąć ilości bohaterów i powiązań ich łączących. Martin jednak pisze w taki magiczny sposób, że wszystko wydało mi się jasne, przejrzyste. Pozwoliło mi to skupić się na akcji i nie musiałam sobie na osobnych kartkach rozrysowywać kolorowymi flamastrami drzew genealogicznych wszystkich rodów.

Martin przenosi nas w świat intryg, gdzie lojalność i honor to dla jednych najwyższe wartości, dla innych tylko puste słowa, które całkiem ładnie brzmią, ale z czasem robią się niewygodne. To świat pełen okrucieństwa, zdrad, przebiegłych szumowin i, po prostu, zła. Oczywiście znajdziemy tu też bezgraniczną miłość, absolutną wierność, odwagę i poświęcenie. Jednak czytając powieść, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że ci prawi i uczciwi bohaterowie już bardziej pod górkę mieć nie mogą. I co wtedy robił Martin? Rzucał im pod nogi kolejną kłodę.  Ok, musiałam w pewnym momencie wyrzucić z siebie spowodowaną tym frustrację i ponarzekać na ten temat siostrze. Ale jestem dorosła, szybko wzięłam się w garść i wróciłam do czytania, by na nowo wsiąknąć w zimną i ciężką atmosferę powieści.

Powiem szczerze, że już dawno chyba żadna książka nie sprawiła, że reagowałam na to, co czytałam jak w przypadku “Gry o tron”. Mam tu na myśli wszystkie “Nieeee!”, “CO?!?!” i różne wariacje tych znanych wszystkim okrzyków. Z utęsknieniem czekam też na kwiecień, żeby zobaczyć jak stacji HBO wyszła serialowa adaptacja powieści. A najgorsze jest to, że nie mam pod ręką ani kolejnej części, ani siostry, która ją ma. I nie wiem, czy ta zima w końcu nadejdzie, czy nie.

No i na co mi to było?

 

Martin, George R. R.. Gra o tron . Przeł. Paweł Kruk. Zysk i S-ka. Poznań, 2003. 773 str.