Gdzie diabeł nie może, tam pięciu królów pośle. “Starcie królów”.

Z sagami bywa rożnie. Chyba często budzą w człowieku lekki niepokój. Myśli sobie taki człowiek, że super, że pierwsza część jest rewelacyjna. Chce więcej i szybciej. I nagle, biorąc do ręki część kolejną, myśli sobie, że przecież może być gorzej, że autor nie mógł stworzyć po raz kolejny czegoś równie dobrego a przy powieści szóstej to już na pewno będzie katastrofa. Sama tego doświadczyłam. Łukjanienkę i Rowling wielbię całą sobą, ale, niestety, cykle przez nich stworzone były, moim zdaniem nierówne. Jak wygląda sytuacja w przypadku pana Martina?

Skończyłam właśnie “Starcie królów” czyli drugą część serii, więc jest zdecydowanie za wcześnie, żeby wydawać jednoznaczną opinię. Muszę jednak stwierdzić, że Martin na pewno trzyma poziom. Po “Grze o tron” postanowiłam, że nie przywiążę się już do żadnego bohatera. Nie po tym, co przeżyłam wcześniej. Wszędzie widziałam podstęp i czułam się jak jeden z “prostaczków”, do których ciągle odwołują się bohaterowie. Niby próbowałam nie analizować, niby starałam się po prostu czytać, ale wiedziałam, że Martin mną manipuluje. I wszystkie nabyte podczas oglądania “Losta” umiejętności rozszyfrowywania tajemnic diabli wzięli.

“Starcie królów” wciąga nas na nowo w świat Westeros. Intryg, zagadek i spisków jest chyba jeszcze więcej niż w “Grze o tron”. W zasadzie nie sądziłam, że to w ogóle możliwe. A jednak! Nie zdradzając szczegółów fabuły, powiem tylko, że wszędzie toczą się bitwyi, przyjaciele przeistaczają się we wrogów, dla niektórych więzy krwi przestają znaczyć cokolwiek a władza zdaje się być wartością najwyższą.  Do tego, w krainie panuje teraz nie jeden król, lecz pięciu. Nasila się więc nienawiść; lojalność i honor dla niektórych zmieniają się w puste słowa. Nie wiadomo już, do kogo należy się zwracać “lordzie”, do kogo “królu” a do kogo “Wasza Miłość”. Gdzieś obok moja ukochana Daenerys  walczy z przeciwnościami losu i  ciągle stara się wrócić do domu, by odzyskać tron. Więź łącząca wilkory i dzieci Starków staje się silniejsza, trochę niepokojąca i nadnaturalna. Pojawia się też tajemnicza kobieta w czerwieni, Melisandre, która ogłasza, że wszyscy bogowie, starzy i nowi, są bogami fałszywymi a cześć należy teraz oddawać tylko Panu Światła. Wspomnę też, że na Murze nie jest łatwo. Bracia z Nocnej Straży (Jon Snow także, oczywiście) wyruszają na północ na “spotkanie” z wolnymi ludźmi zjednoczonymi pod rządami (jakżeby inaczej) króla Mance’a Raydera.

W “Starciu królów” pojawia się już troszkę więcej elementów fantasy. Bazą pozostaje doskonale przemyślany i stworzony świat, przywołujący na myśl średniowieczną Europę. Atmosfera jest równie ciężka a autor w dalszym ciągu znęca się nad bohaterami, których zdążyłam już zwyczajnie polubić.  Próbowałam przypomnieć sobie jakiś radosny element z książki. Nie udało mi się. Tak, zdarzały się chwile, w których cieszyłam się z jakiegoś chwilowego zwycięstwa Starka lub klęski Lannistera. Wydarzenia nie pozwalają jednak na śmiech czy żart a bohaterowie przepełnieni są powagą i determinacją. Czasem też przerażającym szaleństwem.

Podsumowując, śmiało mogę stwierdzić, że Martin nie tylko mnie nie rozczarował, ale sprawił też, że po prostu nie chciałam “Starcia królów” kończyć. Siostro, dlaczego akurat teraz musiałaś wyjechać?!? Dlaczego nie zostawiłaś mi “Nawałnicy mieczy”? Przyznam, że teraz oczekuję od Martina naprawdę wiele. Mam nadzieję, że uda mu się skończyć sagę a pozostałe części będą co najmniej tak dobre, jak te początkowe.

 

Martin, George R. R.. Starcie królów . Przeł. Michał Jakuszewski. Zysk i S-ka. Poznań, 2000. 928 str.