Ballada o końcu świata. “Melancholia” Larsa von Triera.

O Melancholii wiedziałam tylko, że to kolejny film wyreżyserowany przez Larsa von Triera; że traktuje o katastrofie prowadzącej do zagłady ludzkości; że zagrała w nim Kirsten Dunst nagrodzona za tę rolę w Cannes. Byłam ciekawa w jaki sposób reżyser pokazał koniec świata. Do tej pory tego rodzaju produkcje kojarzyły mi się głównie z Brucem Willisem poświęcającym się, by w ostatniej sekundzie uratować planetę a wszyscy mogli żyć długo i szczęśliwie.

Lars von Trier podchodzi do tematu inaczej. Już od samego początku doskonale wiemy, że nie możemy liczyć na happy end a o nadziei powinniśmy całkowicie zapomnieć. W swego rodzaju prologu widzimy niebieską planetę, tytułową Melancholię, która nieuchronnie zbliża się do Ziemi. Na ekranie pojawia się seria wyjątkowo plastycznych ujęć, do których to odwołania łatwo spostrzec w kolejnych sekwencjach filmu. Projekt składa się z dwóch części. W pierwszej uwaga skupia się na Justine (Kirsten Dunst), kobiecie, która właśnie wyszła za mąż. Jako że to przecież najszczęśliwszy dzień w jej życiu, wszyscy wokół wymagają od niej uśmiechów, radości i poprawnego odgrywania swojej roli. Problem w tym, że Justine cierpi na depresję i, pomimo najszczerszych chęci, nie jest w stanie sprostać oczekiwaniom innych. Druga część przybliża nam Claire (Charlotte Gainsbourg), siostrę Justine i chyba jedyną osobę, która chociaż w najmniejszym stopniu rozumie ją i jej chorobę. Jednocześnie nie potrafi sobie poradzić z przerażeniem, które ogarnia ją na myśl o zbliżającej się klęsce, końcu istnienia w ogóle. Krótko mówiąc, „Melancholia” to kronika ostatnich chwil życia kilkorga ludzi. 

W filmie zdecydowanie zachwyciły mnie zdjęcia. Sceny otwierające przypominają ożywione dzieła sztuki. Są poruszające, niepokojące i zwyczajnie piękne. W późniejszych częściach kamera jest rozedrgana, co robi świetne wrażenie w zapisie wesela. Wygląda to tak, jak gdyby ktoś po prostu dokumentował imprezę prywatnym sprzętem.

Jednak to, co najbardziej mną poruszyło, to sposób ukazania koszmaru depresji. Kirsten Dunst wyjątkowo prawdziwie przedstawiła zmagania osoby chorej. Justine chce być zdrowa. Chce bawić się na własnym weselu. Chce, żeby wszyscy wokół byli spokojni i nie musieli przejmować się jej stanem. Niestety, nie wystarczy chcieć. Nie wystarczy, że powie sobie, że będzie szczęśliwa.  Melancholia jest zbyt silna. To właśnie choroba sprawia, że kobieta pozostaje jedyną spokojną osobą w obliczu zagłady. Wydaje się, że dla niej koniec przynosi wybawienie i ulgę. Zupełnie na odwrót jest z Claire. Opanowana i cierpliwa, z miłością i w poczuciu obowiązku opiekuje się swoją siostrą. Kąpie ją, czesze, gotuje jej ulubione potrawy. Wszystko, żeby tylko wyciągnąć ją z emocjonalnego piekła. To właśnie ona całkowicie traci głowę, gdy uświadamia sobie, że katastrofy rzeczywiście nie da się uniknąć. W jej sytuacji najcięższa chyba jest konieczność pogodzenie się z faktem, że to koniec życia i pozostanie po nim całkowita pustka. Na ogół staram się raczej nie analizować filmów ( i książek) przez pryzmat prywatnego życia twórców. W tym przypadku, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że osobiste doświadczenia zarówno reżysera jak i Kirsten Dunst wpłynęły na całokształt filmu. 

Melancholia to moim zdaniem nie tylko obraz o końcu świata. To film o cierpieniu. O próbie pokonania własnych demonów. O jałowej walce z czymś, z czym czasami po prostu nie można wygrać. Zwłaszcza, kiedy się z tym pogodzimy. To piękny zapis klęski, którą ponosi człowiek w obliczu niezrozumiałego i niebezpiecznego fenomenu. I nieważne, czy nazwie się go melancholią, depresją czy końcem świata.