“Drive” czyli: “Pędź, Ryan. Pędź!”

Nie ma lepszego lekarstwa na długi, ciężki i lekko nudny dzień, niż wyprawa do kina. A jeżeli w kinie dodatkowo ma się do czynienia z czymś, co wbija w fotel i sprawia, że szczękę po seansie należy zbierać z podłogi, tym lepiej. Nie ukrywam, tak właśnie było ze mną po obejrzeniu “Drive”.

Szczerze mówiąc, nie wiem do końca jak zabrać się za ten wpis. Nie będę streszczać fabuły, bo jest jednak zbyt zakręcona i mogłabym tylko popsuć zabawę komuś, kto chce zobaczyć film.  Postaram się więc po prostu napisać o tym, co zrobiło na mnie wrażenie.

Drive” to film, który wyreżyserował Nicolas Winding Reffn, a w którym pierwsze skrzypce gra Ryan Gosling. To kierowca: za dnia pracuje jako kaskader w filmach akcji i zajmuje się głównie efektownym rozbijaniem samochodów, dorabia natomiast poświęcając swoje pięć (dosłownie) minut różnym podejrzanym typom załatwiającym szemrane interesy. I tak sobie funkcjonuje. Bo życiem jakoś ciężko to nazwać. Aż pewnego dnia poznaje swoją sąsiadkę Irene (Carey Mulligan) i jej synka Benicia (Kaden Leos). I zakochuje się w obojgu. Na jego nieszczęście Irene jest mężatką, a jej mąż Standard (Oscar Isaac) wychodzi z więzienia. Nasz bohater usuwa się w cień. Kiedy pojawiają się kłopoty, jest w stanie poświęcić wszystko (i chyba wszystkich), żeby pomóc Irene. To tyle o treści.

Co podobało mi się najbardziej? Wszystko. Sam film jest w moim odczuciu taką mieszanką kina akcji i melodramatu. Pojawiają się sceny krwiste i brutalne. Tak brutalne, że jedno oko zasłaniałam bluzą. Mamy też relację Irene i Goslinga, która polega głównie na jeżdżeniu samochodem, słuchaniu muzyki, trzymaniu się za ręce i patrzeniu sobie w oczy. Przyznaję, że  sceny te są świetne, ale niektórych mogą pewnie irytować. Są długie i ciche. I chyba właśnie ten kontrast pomiędzy spokojem w związku bohaterów i bezwzględnością naszego kierowcy i świata, w którym trochę się zagubił, zrobił na mnie tak duże wrażenie.

Kolejną, i chyba jednak największą, zaletą produkcji jest zdecydowanie Ryan Gosling. Wykreowana przez niego postać nie ma imienia. To po prostu “driver” albo “kid”. Gosling nie mówi wiele. Należy jednak do tych aktorów, którzy potrafią znakomicie zagrać twarzą, gestem, oczami. I to, w tym przypadku, w zupełności wystarczy. Przez to kierowca wydaje się być nieśmiałym, grzecznym, lekko przestraszonym chłopcem. Tym bardziej zaskakuje przemoc, do której jest zdolny. Ok, wielbię Goslinga od “Fanatyka”, ale każdy kolejny film z nim w roli głównej tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że jest, co tu dużo gadać, rewelacyjnym aktorem. No i jego umiejętności prowadzenia samochodu w sposób, którego zupełnie nie ogarniam, są godne podziwu.

Dalej muszę wspomnieć o całej obsadzie. Choć Isaacowi  przypadła w udziale rola drugoplanowa, trudno o nim zapomnieć. Dostajemy zamerykanizowanego latynosa wychodzącego z więzienia i jakoś wcale nas to nie dziwi. A mamy do czynienia z człowiekiem, który naprawdę kocha swoja rodzinę i chce się zmienić. Tylko świat (i jego naiwność) jest przeciwko niemu. Spójrzmy na resztę obsady. Albert Brooks jako Bernie Rose, czyli ten niby lepszy i bardziej przyjazny mafioso. Ron Perlman, czyli Nino, ten strasznie zły przestępca. Jak się okazuje później, nie grzeszy też sprytem. No i w końcu Bryan Cranston jako Shannon, przyjaciel, współpracownik i (a jakże) pracodawca kierowcy. Pokochałam tego aktora i znalazłam kolejny powód, żeby w końcu zobaczyć całe „Breaking bad”.

Na koniec, wspomnę jeszcze o pewnej kontrolowanej kiczowatości, która pojawia się w “Drive”. Wystarczy spojrzeć na Goslinga i jego kurteczkę ze skorpionem na plecach. Albo różowe napisy, które kojarzą mi się z tymi z “Dirty dancing”. Poza tym – muzyka. Świetna, moim zdaniem, muzyka, która brzmi jak znaleziona w jakichś starych zbiorach. No i to patrzenie sobie w oczy i wymienianie uśmiechami. I to wszystko razem. I nieważne, czy widzę w tym trochę inspiracji latami osiemdziesiątymi, czy Davidem Lynchem. Moim zdaniem wszystkie te elementy zostały połączone ze sobą bardzo zgrabnie i bardzo do mnie przemawiają.

W sumie mogłabym się jeszcze rozpisać, ale wtedy już chyba nikt by tego nie przeczytał i, co gorsza, może stwierdziłby, że wie już wszystko i nie ma po co  iść do kina. A szkoda by było nie pójść. Oj, szkoda.