Nie wiem, czy to plus czy minus, ale tak się ostatnio składa, że o cyklach fantasy, które czytam, piszę hurtem. Tak już mam, że lubię, jeśli to możliwe, czytać „seriami”, a jak się w dany świat wkręcę, to nie potrafię przerwać, żeby coś napisać. Tym razem było tak z dwoma tomami cyklu Marchia Cienia pióra Tada Williamsa, wielowątkowym epickim fantasy z solidnie skonstruowanym, szczegółowo opisanym światem. W świecie śmiertelników, dzielącym się na surową północ i dekadenckie południe, nie braknie innych ras: Funderlingów, niewielkiego wzrostem ludu żyjącego w podziemnym, wykutym w skale mieście, co kojarzyć się może krasnoludami, Dachowców, maleńkich istot przypominających mi skrzaty, i Muskających Wodę, których żywiołem jest morze. Ale jest lud jeszcze bardziej niezwykły, Ludzie Zmierzchu, magiczne, nieludzkie istoty wygnane niegdyś za granicę Cienia, gdzie nigdy nie świeci słońce.
Tom pierwszy, zatytułowany Marchia Cienia, jak na porządne fantasy przystało, wprowadza nas w cały ten świat, kreśląc zarys wątków i stawiając pytania, na rozwiązanie których przyjdzie nam poczekać. Źle się dzieje w Marchii Północnej, państewku leżącym najbliżej granicy cienia, chciałoby się powiedzieć. Zagraża jej wiele niebezpieczeństw, a króla z prawdziwego zdarzenia nie ma. Splotem nieszczęśliwych wypadków na czele królestwa stanęły młodociane bliźniaki: Briony – płowowłose uparte dziewczę, które nie znosi wręcz dworskich fatałaszków i Barrick – rudy chłopak naznaczony dziwnymi snami, które często wydają mu się bardziej realne niż rzeczywistość. To oni mają stawić czoło zarówno dynastycznym intrygom na dworze, gdzie każdy może okazać się wrogiem, jak i o wiele poważniejszemu zagrożeniu ze strony tajemniczych Ludzi Zmierzchu, którzy właśnie przekroczyli granicę, by odzyskać swe dawne ziemie. Tymczasem, na dalekim południu pod władzą okrutnego, opętanego żądzą władzy człowieka, który ogłosił się żyjącym bogiem, autarchy Sulepisa również dzieją się rzeczy dziwne. Poznajemy Quinnitan, zwykłą dziewczynę z niezwykłym (ach, dlaczego?) rudym pasemkiem, którą Sulepis z sobie tylko wiadomych powodów pragnie pojąć za żonę. Sprawy się jednak komplikują, dziewczynie udaje się umknąć. A to jeszcze nie koniec tajemnic. Tajemniczy jest znaleziony przez parę Funderlingów chłopiec, którego pochodzenie okazuje się jeszcze bardziej zaskakujące; niepokojący – medyk Chaven, który para się nie do końca chyba białą magią luster, intrygujący – kapitan straży królewskiej, Vansen, zakochany wbrew rozsądkowi w Briony.
Te kilka wątków świadczy o dokładnym przemyśleniu fabuły, rozbudza apetyt na więcej. Są tu i bitwy, i czary, i niezrozumiałe jeszcze tajemnice. Williams jest mistrzem opisu, przykłada dużą wagę do szczegółów. Dozuje napięcie, momentami snuje opowieść leniwie, tylko po to by za chwilę przyspieszyć i rzucić nas w wir walki. Napięcie rośnie i opada falami, wojna z armią Cienia dopiero co się zaczęła, a już kończy się niespodziewanym rozejmem. Główni bohaterowie zostają rozrzuceni po świecie: Briony musi uciekać z rodzinnego zamku, Barrick przyciągany tajemniczą siłą wkracza na ziemie Cienia, choć nie bardzo zdaje sobie sprawę dlaczego musi to zrobić. Vansen podąża za nim. Quinnitan umknęła z pałacu autarchy, ale co przyniesie jej przyszłość? Dostajemy chwilę oddechu i dużo pytań – to dobry, bardzo dobry moment na zakończenie pierwszego tomu cyklu. Sami rozumiecie, że nie mogłam długo czekać…
… i pełna zapału sięgnęłam po Rozgrywkę cienia. I co się okazało? Okazało się, że jest to książka dużo się od pierwszej części różniąca. Pierwsze skojarzenie: powieść drogi. Wszyscy są w drodze. Briony podąża gościńcami i leśnymi ścieżkami przebrana za chłopca, ukrywając się przed ewentualnym pościgiem. W drodze, choć poza granicą cienia, jest również dręczony przez koszmary Barrick i towarzyszący mu kapitan Vansen, który w pewnym momencie zstępuje również w zaświaty. Nieco bardziej stacjonarne okazują się losy Quinnitan, ukrywającej się przed Sulepisem, ale i ona podróżuje, tyle że metaforycznie, w snach, które coraz bardziej łączą ją z Barrickiem (czyżby rude pasemko?). Sam zamysł nie jest zły, pozwala jeszcze lepiej zarysować kontury świata, wpleść legendy dotyczące dawnych bogów i bogiń, opowiadające o ich krwawych walkach i małostkowych intrygach. Wprowadzają szerszą perspektywę, sugerując, że być może armia Ludzi Zmierzchu nie jest wcale tym największym złem, które może śmiertelników spotkać, że zagrożenie jest jeszcze poważniejsze.
Świadomym zabiegiem wydaje mi się również pewna symetria, jeśli idzie o przygody Barricka i Briony: i jedno i drugie spotyka na swej drodze pomniejszych, zapomnianych potomków bogów, choć zarówno okoliczności jak i konsekwencje tych spotkań diametralnie się różnią. Świetne wydały mi się fragmenty, opisujące życie trupy aktorskiej, do której przypadkiem dołącza Briony, trupy jakby żywcem wyjętej z czasów Szekspira (bądź nieco wcześniejszych). Wystawiają nawet sztukę, w której Briony, udająca chłopaka, gra dziewczynę przebierającą się za chłopaka. Skomplikowane? Poczytajcie komedie Szekspira :). Tak, pomysły Tad Williams niewątpliwie ma, adaptuje przeróżne motywy, czerpie pełnymi garściami z tradycji nie tylko fantasy, trzyma się pewnych konwencji, ale również się nimi bawi. A jednak momentami brnęłam przez opisy (zwłaszcza te dotyczące perypetii Barricka) i przerzucałam kartki, by sprawdzić, co będzie dalej.
Cykl, a przynajmniej te dwie jego części, o których piszę nie są złe, choć przyznaję, pierwszy tom wywarł na mnie o wiele większe wrażenie. Wspomniałam tu zaledwie główne wątki, ale i pobocznych jest sporo. Przeplatają się ze sobą, tworząc misternie tkaną sieć. Mam jednak wrażenie, że zwłaszcza w Rozgrywce cienia, powinno wydarzyć się nieco więcej, że Williams trochę przekombinował i zbyt dużo czasu zajmie mu rozplątywanie intrygi. Na dodatek, język powieści momentami mnie nużył. Być może jest to świadomy zabieg. Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że dziwaczna składnia, zmuszająca mnie do wracania do początku zdania nie jest li i jedynie winą autora. Nie miałam podobnych problemów z jego naprawdę wyśmienitym cyklem Pamięć, Smutek i Cierń, ani po polsku ani po angielsku. Czyżby jednak kwestia tłumaczenia i korekty?
Tak czy inaczej, do cyklu na pewno wrócę, bo ciekawa jestem zakończenia tej opowieści. Ale zrobię sobie przerwę. Tym bardziej, że zaniepokoiło mnie oświadczenie autora na początku kolejnego tomu, że zamierzał napisać trylogię, ale mu nie wyszło i będzie tom czwarty. Takie numery, to ja mogę wybaczyć gdy jeden zwrot akcji goni kolejny, bohaterowie są tak dynamiczni, że ciężko za ich przemianami nadążyć, i nigdy nie wiadomo, który z nich zostanie bezlitośnie uśmiercony (vide Pieśni Lodu i Ognia Martina). W Marchii Cienia tego nie ma, a więcej dyscypliny na pewno wyszłoby autorowi na korzyść.
Tad Williams, Marchia cienia. Przeł. Paweł Kruk. Dom Wydawniczy Rebis, Poznań, 2006.732 strony.
Tad Williams, Rozgrywka cienia. Przeł. Paweł Kruk. Dom Wydawniczy Rebis, Poznań, 2008. 732 strony.