Nie da się ukryć, że moim życiem rządziły w 2011 roku dwie kwestie: praca magisterska i George R. R. Martin. Łączyły się ze sobą tak silnie, że musiałam nawet odłożyć w pewnym momencie “Ucztę dla wron” na półkę. No bo jak mogłabym ją skończyć i nie sięgnąć po kolejną część? Niestety wydaje mi się, że ta przerwa mogła jednak w jakimś stopniu wpłynąć na mój odbiór powieści. Ale po kolei.
Tak sobie myślę, że trudno powiedzieć cokolwiek o treści czwartej części sagi, nie psując przy tym nikomu dobrej zabawy. Wspomnę, że Martin w dalszym ciągu w cudowny sposób tworzy duszną, gorącą atmosferę pełną krwi, walki, seksu, zemsty i spisków. Śledzimy wydarzenia z perspektywy tylko części bohaterów. I to chyba trochę mi przeszkadzało. Zabrakło mi Tyriona, Daenerys, Jona i Muru, ale pocieszam się myślą, że to właśnie na nich będzie koncentrować się “Taniec ze Smokami”.
Tak naprawdę, to jedyny “minus” tej części sagi. Bo przecież mamy tu Sama, któremu stale mam ochotę powiedzieć, że naprawdę nie jest taką ofermą, za jaką się uważa. Mamy Sansę, która, na szczęście dla niej, budzi we mnie coraz słabszą żądzę mordu (umówmy się, dalej mnie irytuje, ale nie mam ochoty wysłać jej za Mur i pozwolić jej tam zamarznąć). Mamy wreszcie dzielną Brienne, Aryę, która niedługo sama nie będzie wiedziała, jak się nazywa, Żmijowe Bękarcice i ich kuzynkę, Arianne Martell, córkę księcia Dorne, który plącze bardziej niż się wszystkim wydaje. No i mamy Jaime’go. Wstyd się przyznać (no, przecież jestem w gronie bliskich, nie?), ale coraz bardziej lubię tę postać. W zasadzie Jaime jest już w czołówce moich ukochanych bohaterów. Tak, tak, mówimy o Królobójcy, o człowieku, który jest ojcem dzieci swojej siostry i wypchnął z okna małego chłopca. Cóż mogę na to poradzić? Mam wrażenie, że tkwi w nim jednak jakieś dobro albo resztki honoru. Poza tym jest przecież ofiarą chorej, to prawda, ale jednak nieszczęśliwej miłości do Cersei. A skoro już o Cersei mowa, muszę wspomnieć, że zaskoczyła mnie jej głupota. Jest przebiegła, to prawda, ale chęć pokazania, że jest lepsza od wszystkich mężczyzn na świecie, chyba trochę ogranicza jej zdolność myślenia i możliwości intelektualne.
W “Uczcie dla wron” bardzo ważna staje się religia. Do tej pory najbardziej spektakularne były poczynania tajemniczej kapłanki Melisandre. Teraz religie są wszędzie i w cale nie są tylko bronią w rękach rządzących. Potęgę wiary widać doskonale na przykładzie wspomnianej już wcześniej Cersei. Ogólnie rzecz ujmując, jej doświadczenia uczą nas, że lepiej nie lekceważyć inteligencji i władzy żadnego septona. I że Westeros lepiej nie podpadać kapłanom żadnej religii (tak na wszelki wypadek).
Przyznam też, że przez przerwę w czytaniu, trochę gubiłam się w imionach, rodach, itp. Ale to nic. Najważniejsze, że Martin dalej nie rozczarowuje i że pod koniec powieści moja szczęka prawie przeżyła bliskie spotkanie z podłogą. Teraz czekam na drugą część “Tańca ze smokami”, wykradnę całość siostrze, zaszyję się w jakiejś niedostępnej norze i nie wyjdę z niej, dopóki nie skończę. Także, Grendello, nie chowaj nigdzie Martina, jeśli łaska.