“Taniec ze smokami” czyli jak doprowadzić Milvannę do płaczu.

Na początek będzie o Grendelli. Otóż kiedy Grendella zainteresowała się fantasy, zwróciła się po książki i porady do znawcy tematu, swojego kolegi z czasów licealnych. Usłyszała wtedy niezwykle cenną, w moim odczuciu przynajmniej, uwagę: nigdy nie sięgaj po sagi autorów żyjących lub po sagi nieskończone. Pomijam już fakt, że w swojej przewrotności Grendella postanowiła się do rady nie zastosować. I ja to rozumiem. Jej życie. Zastanawia mnie natomiast, dlaczego nie starała się przekazać mi tej zasady? Dlaczego nie próbowała powstrzymać swojej naiwnej, młodszej siostry przed sięgnięciem po nieukończoną sagę Martina? Ba, dlaczego podsuwała mi ją pod sam nos? Czyżby chciała, żebym męczyła się razem z nią w oczekiwaniu na ukazanie się kolejnego tomu? Sprytnie rozegrane, Grendello.

Troszkę sobie żartuję, ale przyznam, że “Taniec ze smokami” czytało mi się zupełnie inaczej niż poprzednie części “Pieśni Lodu i Ognia”. Dlaczego? Ciążyło nade mną przekonanie, że prawdopodobnie kolejnej nie dorwę za szybko. Chciałam połknąć całość natychmiast. Potem próbowałam zwolnić tempo. Chciałam delektować się każdym spotkaniem z Tyrionem (tu ponowię postulat Bazyla: więcej karła!), Aryą (już sama nie wiem, czy w dalszym ciągu można ją tak nazywać), Jonem (ma chłopak pod górkę, więc krew Starków płynie w nim na pewno), Daenerys (już mi się nawet śniło, że jestem Matką Smoków), Bran (nie jestem pewna czy jego przeznaczenie mnie umiarkowanie cieszy, czy niezmiernie smuci) i z całą resztą. Uprzedzam uczciwie: tak się nie da. Martin pochłania i sprawia, że moja czasoprzestrzeń się w jakiś sposób zagina. Nie wiem, może da się to jakoś racjonalnie wytłumaczyć.

Oczywiście nie będę zdradzać szczegółów fabuły. Powiem jednak, że dzieje się, oj dzieje. I na Murze, i za nim, i w spływającym krwią królestwie Daenerys, i w Królewskiej Przystani. Nieraz szukałam zrozumienia u wiernie towarzyszącego mi kota. Odkryłam też, że, niestety, cierpienie niektórych postaci doprowadza mnie do wyjątkowo złośliwego śmiechu. Przykro mi,  ale Cersei jest u mnie stracona. Nie współczułam jej ani przez chwilę. Może dlatego, że na swój los zasłużyła głównie swoją głupotą i nadmiarem pewności siebie. Niewątpliwie jest silna i twarda, ale jej brak sprytu zupełnie mnie rozczarował. “Taniec ze smokami” zaoferował mi kilka fragmentów, które sprawiły, że szczęka mi opadła. Serio, jeśli ktoś przewidział to, co się tam dzieje, zasłużył na mój dozgonny szacunek. Jest też (to już chyba jasne dla każdego fana Martina) smutno, źle i ciężko. Dodam, że wszyscy moi bliscy wiedzą, że do płaczu można mnie doprowadzić reklamą Coca-Coli, ale to, co zafundował mi Martin było okrutne, bezwzględne i nieludzkie.  Pewien ustęp doprowadził mnie do stanu lekkiego załamania, płaczu i wyjścia po lody. Pociesza mnie tylko myśl, że Grendella pewnie zareaguje podobnie.

Podsumujmy. Martin jest nieustannie fantastyczny. Zabija, wskrzesza, znowu zabija i już nie wiem, czego można się po nim spodziewać. Mimo wszystko wybaczam Grendelli zachęcanie mnie do tej sagi, bo to jedna z najlepszych rzeczy, które mi się ostatnio przytrafiły. I mogę narzekać, płakać i krzyczeć do kota: “DLACZEEEEGOOO?!?”, ale nic, absolutnie nic nie zachwieje moim bezwzględnym uwielbieniem dla „Pieśni Lodu i Ognia”.

I jeszcze podsumowanie graficzne:

Dokładnie.