Dawno, dawno temu pisałam o debiutanckiej powieści Patricka Rothfussa Imię wiatru, pierwszej części Kronik Królobójcy, i pomimo drobnych zastrzeżeń była to opinia bardzo przychylna. Potem, jak często w przypadku trylogii fantasy bywa, nastąpił okres oczekiwania na kolejną część przygód Kvothe. A jeszcze później okazało się, że Strach mędrca tak się autorowi rozrósł, że Rebis postanowił rozbić go na dwie części. No cóż, nie jestem fanką takiego dzielenia powieści, mam wrażenie, że jest to przypadłość typowa dla polskich wydawców i nie do końca ją rozumiem. Ale nie to martwiło mnie najbardziej. Obawiałam się, że tak znacząco zwiększona objętość powieści oznacza, że Rothfussa, pijanego sukcesem debiutu, dopadło samouwielbienie dla własnego pisarstwa i nadmierne wodolejstwo, że zamota się w nowo wprowadzanych wątkach, że gdzieś w tym wszystkim zaginie klimat jego opowieści. Na szczęście nic takiego nie nastąpiło.
Opowieść zaczyna się dokładnie tam gdzie została przerwana. Karczma Ostaniec budzi się ze snu, a Kvothe, jej obecny właściciel z przeszłością, o którą nikt go nie podejrzewa, kontynuuje opowiadanie swojej historii. Wracamy więc na Uniwersytet i śledzimy pełne wzlotów, upadków i problemów finansowych perypetie młodego Kvothe. Wprawdzie sporo się dzieje już w tej fazie przygód, ale mam wrażenie, że Rothfuss doskonale wie, że po Harrym Potterze to już za mało, by utrzymać uwagę czytelnika dłużej i chociaż jego wizja Uniwersytetu jest o wiele bardziej „dorosła” niż ta Hogwartu, wysyła swojego głównego bohatera w podróż. To właśnie motyw podróży daje autorowi szansę, by robić to, co lubi najbardziej: bajać, bajać i bajać.
Owszem Kvothe zostaje wyposażony w misję do zrealizowania: ma użyć swego uroku osobistego i umiejętności minstrela by zdobyć miłość pewnej lady dla nowego patrona, władcy odległej krainy Vintas. Później staje na czele drużyny, która ma się rozprawić z bandą rozbójników i to zadanie również wypełnia. W końcu ląduje w Ademre, krainie wojowników, gdzie uczy się ademskiej sztuki walki, zwanej Ketan (bardzo kojarzyła mi się z Tai Chi) połączonej z filozofią życia Lethani. W międzyczasie, zwabiony przez uwodzicielską wróżkę Felurian, bohater ląduje w baśniowej krainie, w której czas płynie inaczej i gdzie uczy się ars amandi. Nadal poszukuje tez informacji o Chandrianach, którzy zamordowali jego rodziców i nadal jest daleki od znalezienia odpowiedzi na swoje pytania. A w tle tego wszystkiego, rozwija się jego związek z Denną, tajemniczą dziewczyną, która pojawia się w jego życiu i z niego znika w jej tylko znanym rytmie przypływów i odpływów. Jestem przekonana, że choć mało o niej wiemy, jej rola okaże się kluczowa dla rozwiązania wielu wątków. Jest w końcu lustrzanym odbiciem Kvothe, dziewczyną o nieznanym pochodzeniu, potrafiącą o siebie zadbać, niezależną i dumną.
Kvothe dorasta, przestaje być nieopierzonym pakującym się w kłopoty dzieciakiem, staje się butnym i świadomym swej siły, choć nadal pakującym się w kłopoty mężczyzną. Patrickowi Rothfussowi udaje się połączyć motywy powieści o dorastaniu z dobrze skonstruowanym „questem,” ale nie to jest najmocniejszą stroną jego prozy. Tworzy kolejną opowieść o chłopcu-sierocie, który stał się legendą, a jednak udaje mu się zachować pewną świeżość. Niektórzy zarzucają mu, że pewne fragmenty (choćby wizyta w krainie wróżów i przygoda z Felurianą, czy opowieści snute przy ognisku przez członków drużyny) nie posuwają akcji do przodu, że można by je było wyeliminować. I pewnie rzeczywiście można by bez szkody dla tempa akcji. Tylko, że dla mnie te właśnie fragmenty, te opowieści w opowieściach, i historie w historiach, które delikatnie się ze sobą zazębiają, są kluczowe dla budowania klimatu jego prozy. A jest to, moim przynajmniej zdaniem, proza bardzo wewnętrznie spójna, podporządkowana nadrzędnemu celowi gawędziarskiego bajania, które może zbaczać w innych kierunkach, tak jak wszystkie prawdziwie epickie opowieści.
Już sama struktura całej trylogii to sugeruje. Wydarzenia rozgrywają się na dwóch planach czasowych: tu i teraz w gospodzie Ostaniec i w czasach młodości Kvothe. To on jest osią która spaja narrację, łączy dwie opowieści, które, miejmy nadzieję, splotą się w jakimś spektakularnym finale. Sam Kvothe jest dzieckiem Edema Ruh, koczowniczego plemienia aktorów, minstreli i doskonałych opowiadaczy, co stanowi istotną, o ile nie najistotniejszą część jego tożsamości, a jednocześnie czyni go doskonałym narratorem. Z kolei jego rodzice zginęli, bo podjęli się napisania pieśni o Chandrianach, krotko mówiąc, opowiedzieli historię, której nie powinni byli opowiadać. Wysiłki głównego bohatera koncentrują się właśnie na tym, by dowiedzieć się prawdy o zabójcach swoich rodziców, ale jak temu podołać, skoro wszystkie opowieści o nich zostały dość skutecznie wymazane z pamięci ludzkiej, skoro nie ma o nich wzmianek w żadnych bibliotekach? To, co nie zostało ubrane w słowa w powszechnej świadomości nie istnieje; realne jest tylko to, co stanowi element opowieści. Tak więc słowo u Rothfussa ma moc kreowania rzeczywistości. Słowo tworzy legendę, czego świadomy jest Kvothe, skutecznie rozpowszechniający plotki na własny temat, i słowo może zabić. Co więcej, najwyższa i najtrudniejsza magia jest również magią słowa, aby nad czymś zapanować, trzeba poznać tego czegoś prawdziwe imię, aby coś zaistniało trzeba to nazwać i o tym opowiedzieć.
Opowieść Rothfussa zbacza z utartych szlaków, meandruje między przeszłością a teraźniejszością, przynosi wątki, które zwalniają akcję, tak jakby celem autora była celebracja samego opowiadania, powrót do tradycji epickich bardów, którzy również pozwalali historii płynąć momentami leniwie, by nagle znacznie ją przyspieszyć. Powiadają że Ruh znają wszystkie opowieści świata. Być może Patrick Rotfuss czuje się jednym z nich.
Notkę sponsoruje Moreni, która mi obie części Strachu Mędrca pożyczyła. Dziękuję Ci serdecznie 🙂