Powrót do rzeczywistości z Mazur, gdzie słońce przyświecało nam aż miło, jachty i żaglówki dumnie prężyły maszty na nabrzeżu, a piwo złociło w oszronionych kuflach, okazał się trudniejszy niż się spodziewałam. Może dlatego, że ciągle mam poczucie niedosytu, bo czas spędzony z przyjaciółmi z Irlandii jak zwykle okazał się za krótki. Może dlatego, że zjadłam tonę najlepszych węgorzy, szczupaków, linów i okoni, po czym musiałam je wszystkie trawić przez kolejne dni. Może dlatego, że po powrocie pochłonęło mnie pilne tłumaczenie dotyczące jakże pasjonujących zagadnień farmakologii geriatrycznej. Może dlatego, że zaczęły się Igrzyska Olimpijskie, a ja, jako pasjonatka sportów wszelakich, nie potrafię oderwać oczu od ekranu, zafascynowana tym, jak inni przełamują bariery swoich organizmów. Może dlatego, że kibicowanie polskim siatkarzom naprawdę wykańcza mnie i fizycznie i emocjonalnie. Ech, wszystko to skutkuje mniejszą aktywnością na blogu, bo o zwykłe lenistwo chodzić przecież nie może ;). Po konsultacjach z Milvanną, doszłyśmy jednak do wniosku, że jak tak dalej pójdzie, to ani pies, ani kot z kulawą nogą, ani nawet papużka falista, tu nie zajrzy i postanowiłyśmy pisać z większą regularnością. Plan, w porównaniu do wielu z waszych blogów, jest mało ambitny: jeden wpis na tydzień. Mamy nadzieję, że wytrwamy.
Słowo się rzekło, na pierwszy ogień idzie moja mazurska lektura, której zarzucić mogę jedynie to, że jest niezbyt wygodna jako podgłówek do smażenia się na pomoście. Niebo ze stali Roberta M. Wegnera, autora debiutującego w 2009 roku zbiorem Opowieści z meekhańskiego pogranicza. Północ – Południe, po którym szybko, bo już w roku 2010 ukazała się kontynuacja Opowieści z meekhańskiego pogranicza. Wschód – Zachód, to powieść, na którą czekałam długo, słusznie przewidując, że ponad 650 lektury wciągnie mnie swoim klimatem i nie pozwoli na dłużej oderwać wzroku od czytanych stron.
Powrót do świata kreowanego przez Wegnera nie był trudny i, na szczęście, obyło się bez natrętnych prób przypominania mi, co się działo w opowiadaniach, za co autorowi szczerze dziękuję, bo nie znoszę tej maniery. W Niebie ze stali poznajemy szczegóły marszu Verdanno, fascynującego ludu wozaków znanego z opowiadań z tomu Wschód-Zachód przez nieprzyjazne góry, który ma ich doprowadzić poza granice Meekhanu, do ojczyzny którą muszą sobie wywalczyć w starciu z wojownikami ze stepów. Kwestia jest politycznie śliska, nic więc dziwnego, że misję ochrony Verdanno powierzono niepokornej Szóstej Kompanii górskiej straży pod wodzą rudowłosego Kennetha. To właśnie wokół tej wyprawy i nieuchronnej bitwy, koncentruje się oś fabuły. Na tym jednak Wegner nie poprzestaje, wprowadzając wątek szpiegowski, w którym dzielne dziewczyny z czaardanu Laskolnyka, prowadzą niebezpieczną podwójną grę. Wszystko to zgrabnie się zazębia, akcja zwalnia i przyspiesza, a w momencie kulminacyjnym naprawdę szeroko otworzyłam oczy z zaskoczenia. W powieści pełno i codziennego życia Verdanno, i świetnie napisanych scen batalistycznych, autor nie stroni od naturalistycznych opisów okrucieństwa wojny, jednak równie dobrze sobie radzi w zabarwionych humorem dialogach.
Jest w cyklu Wegnera brawurowy rozmach i, jak podejrzewam, świadomość do czego zmierza. Imponuje mi swoją wyobraźnią, pozwalającą stworzyć przekonujący świat, lecz jeszcze bardziej tym, że potrafi trzymać ją w ryzach i podporządkować regułom konstrukcji. Buduje napięcie na później, stopniowo uchyla rąbka tajemnicy, i nie prowadzi za rękę, jak przedszkolaków. Umiejętnie kreśli sylwetki bohaterów, pozwalając ich poznać po czynach, nie po słowach. Na dodatek świetnie operuje słowem i nawet te fragmenty powieści, które na siłę dałoby się pominąć lub nieco skondensować, sprawiają olbrzymią przyjemność, pozwalając chłonąć szczegóły. Co prawda, istnieje na pewno grupa czytelników, którzy lubią, by wydarzenia następowały po sobie w zawrotnym tempie, i ci być może będą na prozę Wegnera nieco narzekać. Ja narzekać nie będę, bo widzę u niego prawdziwą klasę i oryginalność pióra, które wyróżniają go spośród innych autorów gatunku. Wegner nie boi się plastycznych opisów, nie straszne mu dialogi; raz stawia na bogactwo szczegółów, innym razem na oszczędność środków wyrazu – dzięki temu właśnie udaje mu się stworzyć swój własny styl, zjawisko nie tak znowu często spotykane u pisarzy fantasy.
Widzę też w jego prozie pewną uniwersalność, która nie zginęłaby w tłumaczeniu na inne języki. Bo Niebo ze stali to również opowieść o tęsknocie za własnym miejscem na świecie, o marzeniu, która pcha do przodu i pozwala przezwyciężyć strach przed nieznanym i napotykane po drodze problemy, o determinacji które wymaga poświęceń, cierpienia, nawet śmierci. Nie wiem, czy uda mu się zawojować świat, bo w grę wchodzi tu i kwestia promocji, i pewna niechęć odbiorców, zwłaszcza anglojęzycznych, do prozy fantastycznej spoza własnego kręgu kulturowego, ale Wegner, co tu dużo gadać daje radę! A mnie pozostaje czekać, na kolejne część, cyklu, która jak sądzę przeniesie nas na wschód i południe Meekhanu. Bo że czekać warto, nie mam najmniejszych wątpliwości.
O Opowieściach z meekhańskiego pogranicza pisałam tutaj.
Robert M. Wegner: Niebo ze stali. Opowieści z meekhańskiego pogranicza. Powergraph, Warszawa 2012. 677 stron.