Serial, który odszedł za wcześnie czyli “Firefly”.

Życie serialu bywa krótkie. O ile czasami wynika to z założenia twórców, o tyle, o czym już kiedyś pisałam, na ogół produkcja zostaje brutalnie zakończona z powodu choroby znanej jako niska ogladalność (łacińskiej nazwy niestety nie znam). W te ramy wpisuje się “Firefly”, który, chociaż został wyemitowany na początku tego wieku, w mojej świadomości pojawił się całkiem niedawno.

“Firefly”, stworzony przez Jossa Whedona, przenosi nas do całkiem odległej przyszłości, w której to światem, a raczej światami, rządzi przymierze chińsko – amerykańskie zwane powszechnie The Alliance. Akcja toczy się gdzieś w kosmosie, na nieodkrytych dla nas planetach, ksieżycach i pomiędzy nimi. Sporo czasu spędzamy na statku kosmicznym typu Firefly, któremu nadano imię Serenity. Imię piękne, ale w żaden sposób nie odzwierciedla tego, co serwuje nam załoga pod wodzą kapitana Malcolma Reynoldsa. Mal (Nathan Fillion), weteran wojenny, razem ze swoimi towarzyszami zajmuje się raczej nielegalną działalnością. Tu napadną na jakiś pociąg, tam włamią się do jakiegoś szpitala, by jeszcze gdzieś przemycić zwłoki. Jak widać, mają powody, by unikać przedstawicieli władz jak ognia. Ekipa lubi chyba adrenalinę, gdyż ściągają na siebie dodatkowe niebezpieczeństwa, zabierając na swój statek młodego lekarza, Simona (Sean Maher) i jego genialną, młodszą siostrę River (Summer Glau). Simon porwał ją z rządowego ośrodka badawczego i tym samym ściągnął na bohaterów pościg.

W serialu zafascynowała mnie rzeczywistość, którą przedstawia Whedon. Owszem, mamy do czynienia z przyszłością, wszędzie widzimy pojazdy kosmiczne, nowoczesną broń. Whedon połączył jednak te elementy z westernem. Świat dzieli się na zamożne, pełne wszelkich udogonień centrum i biedne, głodne, nieraz dopiero co odkrywane peryferia. Kolonizatorów i kolonie. Nowoczesne statki i eleganckie stroje mieszkańców lśniących, wysokich i rozwiniętych miast kontrastują ze stojącymi gdzieś w pustynnej samotości zadymionymi knajpami, pod którymi kosmiczni kowboje zostawiają swoje konie, by skosztować bliżej nieokreślonego trunku. Moralność jest definiowana w sposób bardzo płynny, bohaterowie potrafią obsługiwać zarówno broń laserową jak i klasyczne rewolwery, a wszystko ubarwiają chińskie przekleństwa (swoją drogą sprytny sposób na obejście cenzury).

Załoga Serenity w takiej rzeczywistości odnajduje się całkiem nieźle. Kapitan to twardy, ale lojalny i szlachetny mężczyzna po przejściach. Nie można mu odmówić złośliwego poczucia humoru, którym zdecydowanie mnie urzekł. W razie potrzeby, potrafi być okrutny i bezwzględny. Jego prawą ręką jest Zoe, towarzyszka z czasów wojny, prywatnie żona pilota statku. Jest też Jayne (fantastyczny Adam Baldwin), czyli zwyczajny, napakowany idiota, który kocha broń i pieniądze. Galerię świetnie napisanych postaci uzupełnia pastor, dziewczyna – mechanik oraz kurtyzana. Warto zauważyć, że kobiety w serialu są bardzo wyraziste. Zoe odwagą, sprytem i bezwzględnością wcale nie ustępuje Malcolmowi. Mechanik, dziewczęca i radosna Kaylee, jest chyba najlepszym specjalistą o jakim mógłby marzyć kapitan. River, zagubiona i wyniszczona okrutnymi eksperymentami, potrafi zmienić się w niebezpieczną broń, wykorzystać swoją nieprzeciętną inteligencję i zwyczajnie zdrowo namieszać. No i oczywiście Inara (piękna Morena Baccarin). Zjawiskowa, elegancka, ekskluzywna prostytutka, która jako jedyna na pokładzie Serenity cieszy się społecznym szacunkiem.

Wiem, że “Firefly” nie zachwyci wszystkich. Strasznie jednak żałuję, że powstało tylko czternaście odcinków, a kiedy obejrzę film “Serenity”, jego bezpośrednią kontynuację, nie pozostanie mi już nic. Bo „Firefly” jest po prostu bardzo dobrą rozrywką. Zabawny i smutny, wzruszający i okrutny. To produkcja oparta na świetnym pomyśle, który nie został zaprzepaszczony. Z bardzo dobrze dobraną obsadą tworzącą wielowymiarowych bohaterów. Czego więcej można wymagać od serialu, który ma bawić i cieszyć?