Stasiu, pokaż mi gwiazdy, czyli o “Dziennikach gwiazdowych”.

Chyba wstyd to przyznać, ale jestem tu w miarę anonimowa, a bloga odwiedzają raczej życzliwe osoby, więc co mi tam. Do niedawna w ogóle nie znałam twórczości Lema. Miałam, co prawda, jedno podejście do “Szpitala przemienienia”, ale odłożyłam książkę i nigdy do niej nie wróciłam. Teraz chyba spróbuję znowu, bo czuję, że po “Dziennikach gwiazdowych” mój związek z panem Stanisławem ma spore szanse na rozkwit.

Książka jest zbiorem opowiadań, czy raczej zapisków z dzienników, połączonych ze sobą tylko osobą Iljona Tichego, podróżnika, specjalisty i odkrywcy, który swoją rakietą przemierza nieznane nam jeszcze zakamarki Kosmosu. Choć raczej nie jestem fanką opowiadań, te urzekły mnie całkowicie. Historie Tichego są przezabawne, momentami absurdalne, ale jednocześnie poruszają zawsze aktualne i nierozstrzygalne kwestie. Tak oto, opowiadając o robotach, pętlach czasowych i Wielkim Kalkulatorze, Lem zastanawia się między innymi nad istnieniem Boga, człowieczeństwem, władzą czy wiarą.

Moją ulubioną częścią na pewno jest “Podróż dwudziesta pierwsza”. Oczywiście wcale nie musiała odbyć się jako dwudziesta pierwsza. Wiadomo, podróże w czasoprzestrzeni i pętle czasowe robią swoje. Tichy ląduje w niej na Dychtonii, planecie nieco przypominającej Ziemię, po której hasają sobie dzikie meble. Iljon zostaje przygarnięty przez zakon Destrukcjanów, którzy przez swoją wiarę, żyją na marginesie społeczności. Ukrywa się w ich siedzibie, gdyż jego ludzki wygląd jest przez władzę uznawany za “niecenzuralny”. Studiuje też historię planety, co staje się pretekstem do dyskusji na temat Boga, wiary, Szatana i wolności. Otóż Destrukcjanie głęboko wierzą w istnienie Boga, uznają “[…]historyczność Szatana, czyli jego ewolucję, jako zmieniającej się w czasie projekcji tych wszystkich cech, które w stworzeniu zarazem przerażają i pogrążają” (s.198). Aprobują byt jako całkowicie pochodzący od Boga, ze wszystkimi skazami, które, w zasadzie, nie powinny być za nie uznawane. Co więcej, ojcowie cenią sobie przede wszystkim wolność. Jest w tym coś intrygującego, bo, po pierwsze, represjonowani żyją ”przy szczurzej skamielinie, w rojowisku wyschniętych kanałów”(s.217), po drugie, mogą narzucić swoją wolę, komu tylko zechcą. Dlaczego tego nie czynią? Dlaczego się nie wyzwolą? Bo dla nich byłby to koniec wiary i wolności.

Jak wspomniałam, Lem przede wszystkim swoimi “Dziennikami…” bawi. Zaczyna już na starcie, kiedy Tichy próbuje zostać przedstawicielem Ziemi w Organizacji Planet Zjednoczonych. Stara się chłopak jak może, ale jak można odeprzeć argument, że człowiek (czyli Ohydek Szalej) nie nadaje się do niczego i jest marny, bo je mięso. Zaznaczmy, że mięsożerność nie jest naszą winą. Wynika przecież z ewolucji naturalnej. Problemem jest to, że się z tym nie kryjemy! Otóż:

[…] jeżeli powiadam MUSI, za sprawą tragicznego obciążenia dziedzicznego, winien pochłaniać okrwawione ofiary w trwodze, po kryjomu, w norach swych i najciemniejszych zakątkach pieczar, targany wyrzutami sumienia, rozpaczą i nadzieją, że kiedyś uda mu się wyzwolić od brzemienia mordów tak nieustannych. (s.39)

Dowcip Lema objawia się też w tworzonych przez niego nazwach własnych. Bawi się nie tylko nazwiskami znanych nam z historii wielkich osobowości od Sokratesa po Napoleona, wymyśla dowcipne nazwy roślin, zwierząt i instytucji. Przepraszam, ale kiedy czytałam o 7 rano w metrze o “fetorówce obrzydliwej” (jeśli ją spotkacie, nie polecam robienia jej zdjęć), KUC-u (Komisji ds. Cudnych Lic), ZADKU (Zabezpieczeniu Dekolizyjnym) czy haśle „SEKS W SŁUŻBIE PRACY!” (legalnej, dodajmy), nie mogłam nie parsknąć śmiechem. Tylko już sama nie wiem, czy to nie kwestia nieludzkiej godziny.

Mogłabym tu pisać i pisać, bo co chwila mam chęć powiedzieć coś jeszcze, i jeszcze, ale mogłoby to trwać bez końca. Zakochałam się w “Dziennikach gwiazdowych”, które chyba uratowały mnie przed tegorocznym listopadem, polubiłam Tichego i zdecydowanie chcę popracować nad moim związkiem z Lemem. Łatwo nie odpuszczę.



Lem, Stanisław. Dzienniki Gwiazdowe. Gebethner i S ka. Warszawa, 1991. 337 str.