Wpis ten chodził mi po głowie od dawna, a że ostatnio chorowałam, to popłynęłam… Za długość nie przepraszam, bo mogłabym dłużej 😉
Z Szekspirem po drodze mi od zawsze, a już na pewno od czasów podstawówki, gdy doszłam do wniosku, że Szekspir wielkim poetą był, od którego uwolnić się nie sposób. Pamiętam jak wiele lat później, jeden z moich wykładowców zauważył, że na pytanie, kto pierwszy dotknął (świadomie bądź nie) jakiegoś tematu w literaturze, bez większego ryzyka, możemy odpowiedzieć: Szekspir. Im więcej czytałam, tym bardziej podpisywałam się pod tym stwierdzeniem. Polityka? Żądza władzy? Biała i czarna magia? Kolonializm? Seksizm? Feminizm? Antysemityzm? Proszę bardzo, jego sztuki da się odczytać na wiele sposobów. Nic dziwnego, że Szekspir jawi się w moich oczach jak niepospolity umysł, zdolny do wykraczania poza utarte schematy, czerpiący pełnymi garściami dosłownie zewsząd. Równie swobodnie buduje swoje karkołomne nieraz metafory, bawiąc się terminologię handlową, prawną, żołnierską, a nawet kaletniczą. Kreśli przekonujące portrety psychologiczne, które zaskakują do dziś. Pisze o rzeczach błahych i ważnych, zawsze we właściwy tylko jemu sposób.
Jeśli znacie fakty dotyczące życia Szekspira, ten akapit możecie ominąć…
Podkreślam, postrzegam go jako znamienity umysł właśnie, nie zaś wyjątkowego człowieka, bo o jego prywatnym życiu wiemy stosunkowo niewiele. Zaskakujące, że pozostał prawie że nieskażony formalną edukacją. Owszem chadzał do lokalnej szkoły w Stratford, gdzie tradycyjnie uczono łaciny, historii, literatury antycznej i retoryki, ale w przeciwieństwie do wielu dramaturgów czasów elżbietańskich, nigdy nie podjął studiów uniwersyteckich. Z dwóch powodów: po pierwsze finansowych, po drugie zaś osiemnastoletni Will w pośpiechu wstąpił w związek małżeński z osiem lat od niego starszą (skandal!) Anne Hathaway, która na dodatek była w trzecim miesiącu ciąży (znowu skandal!) z ich najstarszą córką, Susanne. Wkrótce młody żonkoś spłodził jeszcze bliźniaki (Judith i Hamneta), po czym przepadł na siedem lat jak kamień w wodę. O tym okresie, określanym mianem „straconych lat” (ja tam sądzę, że się dobrze bawił chłopak, a nie cokolwiek tracił) nie wiadomo nic. Jedni twierdzą, że był skazany za kłusownictwo, inni że pracował jako nauczyciel na szlacheckim dworze. Ewentualnie uczestniczył w katolickim spisku wymierzonym przeciwko protestanckiej Elżbiecie I albo walczył jako żołnierz w Holandii. Możliwości jest wiele, lecz do mnie najbardziej przemawia ta najprostsza: niedojrzały chłoptaś zwiał od żony do wielkiego świata, znalazł w sobie dostatecznie dużo talentu aktorskiego, by stać się członkiem jednej z najlepszych trup aktorskich epoki, a potem zaczął skrobać swoje kroniki, komedie, i tragedie, które zyskały olbrzymią popularność. Miał też żyłkę do interesów, został współwłaścicielem teatru, nabył kilka kosztownych nieruchomości zarówno w Londynie jaki i rodzimym Stratford, kupił tytuł szlachecki, załatwił swojej trupie mecenat króla Jakuba. O jego finansach wiemy sporo, o życiu prywatnym niewiele. A dlaczego zapisał w testamencie żonie li i jedynie swoje „drugie najlepsze łóżko”? – nie pytajcie, bo naprawdę nie wiem.
Wszystko to sprawia, że teorie głoszące, iż William-aktor nie był naprawdę Williamem-dramaturgiem, kwitły, kwitną i kwitnąć pewnie będą. Ileż to karier akademickich się wykluło z tych teorii i któż to nie bywał ogłaszany „prawdziwym” Szekspirem! Prawdziwa śmietanka elżbietańskich VIPów była brana pod uwagę. Nawiasem mówiąc, nie jestem fanką tych teorii, wolę wierzyć, że geniusz pióra mógł narodzić się w zwykłej rodzinie rękawicznika i kupca w prowincjonalnym miasteczku, nie zaś w szlacheckich piernatach, że Szekspir był człowiekiem, który stworzył się tak naprawdę sam dzięki magnetycznemu talentowi.
A jeśli Szekspir był oszustem…, czyli Anonim (2011)
Jeśli chcecie się przyjrzeć bliżej jednej z tych teorii, wystarczy przejść się do wypożyczalni DVD i sięgnąć po Anonim (2011) w reżyserii Rolanda Emmericha. Żeby nie psuć nikomu przyjemności rozwiązywania zagadki, powiem tylko, że prawdziwym autorem sztuk jest tu jeden z arystokratów, człowiek elokwentny i wykształcony, obyty z dworem i polityką kochanek Elżbiety, któremu pozycja nie pozwala parać się tak poślednim zajęciem, jak dramatopisarstwo. Z oddali obserwuje więc popularność swoich sztuk, patrzy na tłumy, które doprowadza do śmiechu i łez, zabierając do grobu tajemnicę, by ocalić uwikłanego w rebelię przeciwko królowej syna. Manipuluje emocjami, zawierając w swych sztukach polityczne aluzje, sugeruje choć nigdy nie mówi wprost, bawi się, nie potrafiąc przewidzieć tragicznych konsekwencji swojej gry.
Szekspir z kolei jest oportunistycznym, niezbyt inteligentnym, choć niewątpliwie utalentowanym aktorem, który chwyta nadarzającą się okazję, by zaprezentować się jako twórca teatralnych szlagierów, zdobywających serca mas. Pomysł na takiego Szekspira jest sam w sobie niezły, tylko że jego potencjał nie został do końca wykorzystany. Szekspir-aktor jest płaski, bufonowaty, niepiśmienny, a przecież można go było przedstawić jako człowieka, który tak dobrze wczuł się w swoją rolę, że naprawdę w nią uwierzył. Podobnie jest zresztą z Benem Jonsonem, jedyną osobą, która zna prawdziwą tożsamość autora. Trochę szkoda. Realia historyczne są ukazane nieźle, na pewno da się odczuć atmosferę intryg i politycznych machinacji na dworze Elżbiety I, ale jeśli szukacie absolutnej zgodności faktów historycznych, to bądźcie czujni, odstępstw jest sporo. Irytuje mnie też przedstawienie samej królowej jako kapryśnej, rozdygotanej starzejącej się kobiety, która sama nie do końca wie, czego chce. Owszem miała skłonność do wikłania się w kontrowersyjne romanse, ale bardziej widzę ją jako silną królową dziewicę, niż humorzastą i chimeryczną marionetkę, cierpiącą na dodatek z powodu objawów menopauzy.
A jeśli jednak nie był…, czyli Shakespeare: stwarzanie świata
O ile film określiłabym, jako „taki sobie”, to do przeczytania książki Shakespeare: stwarzanie świata Stephena Greenblatta, namawiam wszystkich. Greenblatt nie dość, że o kulturze renesansowej Anglii wie niesamowicie dużo, to potrafi w porywający i niezwykle przekonujący sposób o niej pisać. I choć większość jego pism znam, to tym razem zaskoczył mnie tym, że potrafił wykorzystać cały swój przebogaty aparat pojęciowy i wiedzę dotyczącą polityki, społeczeństwa, kultury i teatru epoki Szekspira, by dotrzeć nie do garstki pracowników naukowych, a do zwykłego czytelnika. Szekspir: stwarzanie świata to w pewnym sensie biografia – dość niezwykła, bo oparta na karkołomnym pomyśle, by w obliczu braku źródeł historycznych, podjąć próbę zrekonstruowania historii Szekspira na podstawie garstki dokumentów, anegdot powstałych w latach późniejszych, oraz brawurowej momentami interpretacji jego twórczości. Jeśli chodzi o mnie, to uważam tę próbę za strzał w dziesiątkę – książka jest spójna i zaskakująco dobra.
Greenblatt nie próbuje odnaleźć Szekspira w jakiejś konkretnej postaci historycznej, i nie bardzo interesuje go, czy portrety uznawane za wizerunki poety rzeczywiście go przedstawiają, czy nie. William, czy też Will (bo tak nazywa go najczęściej), to stwarzana przez niego postać, pewna konstrukcja myślowa, czy wyobrażenie o nim – nie autentyczny człowiek. Greenblatt doskonale zdaje sobie sprawę i często podkreśla, że Szekspir niestety nie był łaskaw pozostawić po sobie prywatnych listów, wspomnień, czy pamiętników, a jednak musiał być w dużej mierze produktem swojej epoki. Maluje więc barwny obraz czasów elżbietańskich i jakobińskich, przytacza anegdoty dotyczących innych autorów – rywali Szekspira – i wzmianki o nim samym, pozwalając wyobrazić sobie Williama w tym kontekście. Jego Will to mistrz przetwarzania wszystkich swoich doświadczeń w sztukę, który traktuje życie swoje i innych, jak materiał. A jeśli tak jest, to jego sztuki, sonety i poematy mogą być zwierciadłem, krzywym lub nie, w którym dostrzeżemy zarys twarzy autora. Greenblatt z polotem prowadzi nas więc przez meandry odniesień: oto często pojawiający się w utworach motyw rękawiczki, oto brak szczęśliwych par małżeńskich w jego sztukach, oto Hamlet zinterpretowany w kontekście śmierci jego syna – Hamneta, i wiele, wiele innych. Spekuluje na temat „straconych lat”, rekonstruuje historię miłosną zawoalowaną w sonetach, zastanawia nad kwestią domniemanej katolickości Williama, bierze pod lupę jego miłość, a nawet upodobania seksualne. Nie wszystkie z tych teorii pochodzą od samego Greenblatta, jednak to właśnie on sprawia, że ożywają w umyśle czytelnika. Pisze językiem barwnym, unika naukowego bełkotu, i to właśnie sprawia, że Shakespeare: stwarzanie świata jest naprawdę przednią lekturą. Czy uwierzycie w stworzonego przez niego Szekspira? Nie wiem, nie musicie, wszak to tylko piękna hipoteza.
—
Stephen Greenblatt: Shakespeare: stwarzanie świata. Tłum. Barbara Kopeć-Umiastowska, Wydawbictwo W.A.B., 2007.
—
A w najbliższych dniach, dowiecie się kto z naszych wiernych komentatorów dostanie od nas drobny upominek z racji napisania tysięcznego komentarza!