Serial bardzo zaraźliwy, czyli “Doctor Who”.

Czasami dobre rzeczy przytrafiają się człowiekowi zupełnie przypadkiem i bez powodu. Ot, tu spotka się na początku studiów wyjątkowo miłe dziewczę, które okaże się przyjacielem na lata; tam znajdzie się pracę, bo odpowiedziało się na jakieś ogłoszenie, które wyglądało jak żart. W końcu, zacznie się prowadzić bloga i czytać blogi innych, świetnych ludzi (w tym przypadku głównie Ninedin, Ratyzbony oraz Rusty i Cyd), dzięki którym trafi się na jakąś perełkę, która zmieni wszystko. Tak właśnie zaczęła się moja przygoda z serialem, który zmienił mnie w osobę, która chce mieć lodówkę w kształcie angielskiej budki policyjnej i odwraca wzrok od masek przeciwgazowych w ulubionej knajpie. Tak, moi drodzy, działa ”Doctor Who”.

Moja przygoda z Doktorem zaczęła się dokładnie tak, jak fascynacja ”Mad Men”. Dużo wirtualnych ludzi o tym pisało i pisało, a ja nie mogłam się w końcu powstrzymać i, mimo że oczywiście założyłam, że to na pewno nie będzie dla mnie, stwierdziłam, że zobaczę, o co tyle hałasu. Naprawdę, nie mogłam inaczej, bo nagle, na każdym kroku zaczęłam dostrzegać aluzje do serialu, zdjęcia bohaterów i komentarze, które świadczyły o wyjątkowym rozedrganiu emocjonalnym osób oglądających.

No i poszło.

Od razu zaznaczę, że nie jestem jakąś wielką specjalistką od serialu, tylko, tak po ludzku, go uwielbiam. Zabrałam się za odcinki wyprodukowane po krótkiej przerwie, czyli w 2005 roku (tak, obejrzałam tylko sześć i pół sezonu; ”Doctor Who” to prawdziwy tasiemiec i wkrótce będziemy świętować pięćdziesięciolecie jego istnienia). Tak poznałam Doktora, kosmitę z nieistniejącej już planety, ostatniego Władcę Czasu, i Rose, jego towarzyszkę. Razem podróżują sobie w czasie i przestrzeni w TARDIS, wyjątkowym statku kosmicznym w kształcie policyjnej budki telefonicznej (nie martwcie się, ”it’s bigger on the inside”), z dźwiękowym śrubokrętem w doktorowej dłoni. Dziwnym trafem, zawsze trafiają gdzieś, gdzie trzeba kogoś lub coś uratować (Agatę Christie, Ziemię, wszechświat, ginącą rasę kosmiczną). Do tego, efekty specjalne do spektakularnych nie należą a jednym z największych zagrożeń dla wszelkiego istnienia są Dalekowie, którzy wyglądają jak owoc miłości R2D2 z ”Gwiezdnych Wojen” i kosza na śmieci. Tak, zdaję sobie sprawę, że teraz większość czytających (z Grendellą włącznie), zrobiło głośne ”Ooooo-keeeeeej” i postanowiło odpocząć od naszego bloga.

Uparcie będę jednak twierdzić, że w pewnym momencie oglądania, efekty przestają być, tak naprawdę, ważne. Serial jest zwyczajnie pełen fantastycznych historii. Jest śmieszny, straszny (lista rzeczy, których zaczęłam się bać wydłużyła się między innymi o posągi aniołów; wolałabym też, żeby na Marsie nie odnaleziono wody) i niesamowicie smutny. Czasami, jest wszystkim tym na raz. Najlepszym i najbardziej tragicznym wydaje mi się pomysł regeneracji. Otóż Doktora w zasadzie bardzo ciężko pozbawić życia. Kiedy nadchodzi śmierć, Doktor może się zregenerować i zmienia postać. Bardzo sprytny sposób na ciągnięcie serialu przez pięćdziesiąt lat, prawda? Ale, ale. Co z biednymi widzami, którzy przyzwyczają się, hm, do Doktora z uroczo odstającymi uszami? Albo do Doktora z włosami, które chyba żyją własnym życiem? No cóż, widzowie muszą nauczyć się jakoś z tym żyć.

Jasne, w serialu pojawiają się nieścisłości, słabsze odcinki, czy mniej wielbione przeze mnie postaci. Cóż z tego? Nie uważam, że zaniża to poziom całej produkcji. A już na pewno nie spowoduje, że zrezygnuję z oglądania. Bo ciągle mi mało. Dlatego próbuję zarażać innych. Przyznam, że pracuję nad Grendellą mniej więcej od lipca. Niestety, na razie bez większych skutków. Jednak ostatnio odniosłam mały sukces. Ze znajomymi mieliśmy obejrzeć na próbę jeden odcinek. Połknęliśmy dziewiętnaście. Następnego dnia jedna z koleżanek, po kolejnym seansie, zadzwoniła z krzykiem i piskiem, że udało jej się rozszyfrować pewną zagadkę.  Druga napisała mi taką oto wiadomość:

Ja nie mogę uwierzyć do tej pory, że tak mi się podobał serial, gdzie kosmita ratuje świat (a raczej wszechświat) przenosząc się w czasie niebieską policyjną budką, a Rzymianie są tak jakby kosmitami??…Masakra. Złamałam swoje stereotypy na temat tego, co może mi się podobać…

Ups, miało być trochę krócej, ale z Doktorem jest już tak, że trochę wpływa na postrzeganie czasoprzestrzeni. I jak już się zacznie o nim mówić, ciężko tak po prostu urwać w jakimś momencie. Serio. Zapytajcie Grendellę, M. i Lewiatana, które musiały cierpliwie słuchać moich opowieści, i którym dedukuję tę notkę 🙂

Tak w skrócie działa Doktor:)