Musiałam być w ubiegłym roku bardzo grzeczna, bo Mikołaj przyniósł mi w tym roku książki, które naprawdę bardzo, ale to bardzo, chciałam przeczytać: Fionavarski gobelin, Trafny wybór, Pantaleon i wizytantki, oraz zestaw – Siostra i Potem. Nie ukrywam, że trudno mi było zdecydować się od czego zacząć, oj trudno. Ale jako że dobrych parę lat temu postanowiłam pomóc losowi i zostać jego wybranką (bo czyż nauczyciele nie są wybrańcami, jeśli weźmiemy pod uwagę ferie świąteczne, zimowe, wielkanocne i wakacje?) i czasu miałam akurat sporo, to wzięłam się za pozycję wygrywającą z pozostałymi pod względem gabarytów. Ponad 1300 stron lektury to nie przelewki, przyznacie sami. Proszę państwa, mam przyjemność przedstawić wam Fionavarski gobelin – trylogię na którą składają się trzy księgi: Letnie drzewo, Wędrujący Ogień i Najmroczniejsze drzewo, wydane niedawno łącznie w postaci Omnibusa przez wydawnictwo Zysk i S-ka.
Szwendając się w sieci, zauważyłam, że wiele osób poleca tę trylogię „koneserom fantastyki”, tudzież tym „wytrwałym”, którym nie przeszkadza dość wolno tocząca się akcja. Może ja się po prostu starzeję (nie, nie musicie zaprzeczać), ale nie nadążam za ta potrzebą pędu, za tym, żeby działo się jak najwięcej i jak najszybciej. Lubię, gdy opowieść po prostu się toczy, nie oczekuję, że w każdym kolejnym akapicie wydarzy się coś przełomowego. Lubię, gdy świat kreowany przez autora jest spójny, a w fantasy, moim zdaniem, nie musi być szczególnie oryginalny – na pewno nie przeszkadzają mi krasnoludy, czy elfy (tutaj zwane lios alfarami) i ich, że tak powiem, cechy gatunkowe. Lubię odwieczne zmagania dobra ze złem, bo dla mnie to zawsze ta sama, tylko inaczej opowiedziana historia. Lubię bohaterów, którzy nie działają, jak automaty, wyposażonych w jakiś indywidualny rys, ale nie oczekuję olbrzymiej głębi psychologicznej. Jeśli mam na takową ochotę, to nie sięgam po fantasy lecz po prozę Virginii Woolf. I chyba właśnie dlatego, że oczekiwania mam takie, a nie inne, Fionavarski gobelin podobał mi się bardzo.
Rzeczywiście ogranych motywów trochę tu jest. Samo przeniesienie piątki studentów z Toronto, do innego świata, na który będą mieli niebagatelny wpływ, od czasów cyklu o Narni (co najmniej!) szczególnie nie zaskakuje i zaskakiwać nie musi, by być skutecznym chwytem. Daje autorowi możliwość skoncentrowania się właśnie na nich, ich przemianie i cechach, które predysponują ich do odegrania pewnej roli. A że bohaterów jest pięcioro, to i jest o czym pisać. Śledzimy ich myśli i rozterki, relacje z innym ludźmi, reakcje na wydarzenia. Przenosimy się z nimi w różne zakątki Fionavaru, który pomalutku, mimo braku jakichś porywających opisów, staje się coraz wyraźniejszy i coraz bardziej zakorzenia się w naszej wyobraźni. A Fionavar to świat nie byle jaki, świat pierwszy, a wszystkie inne (łącznie z naszym) są tylko jego odbiciem. Nic więc dziwnego, że właśnie tu musi stoczyć się najważniejsza bitwa pomiędzy sauronopodobnym wcieleniem wszelkiego zła, zwanym tu Rakothem Maugrimem Spruwaczem, a resztą świata, walka, w której niebagatelną rolę odegrają indywidualne wybory przeciwstawione przeznaczeniu zapisanemu w gwiazdach, czy utkanemu przez bogów na krosnach czasu, jeśli zechcemy posłużyć się metaforą autora.
Tkanie to kojarzy mi się zresztą ze sposobem w jaki Kay stworzył swoją opowieść, przeplatając ze sobą nitki poszczególnych wątków, znanych nam mitów, legend i dawnych opowieści. Mamy tu i bogów, którzy nie powinni mieszać się do losów zwykłych śmiertelników, a jednak się mieszają, i motyw Dzikiego Łowu, w którym bierze udział gromada nieobliczalnych wojowników-zjaw. Jest męska i kobieca magia, której źródła są tak różne, a które się dopełniają, jest letnie drzewo, na którym musi umrzeć król, by ziemia odzyskała płodność, jest w końcu magiczny kocioł wyposażony w moc wskrzeszania zmarłych, co jest obok właściwości „stoliczku nakryj się” jedną z typowych funkcji Graala. Od Graala z kolei niedaleko już do Artura, Ginewry i Lancelota, którzy również zostają wpleceni w tę opowieść. Motywów takich jest dużo, dużo więcej i myślę, że można nieźle się bawić, śledząc ich wzajemne przenikanie. Cały ten miszmasz mógł się skończyć katastrofą, jednak Kay ma niezaprzeczalny dar snucia opowieści, którą czytelniczkę taką, jak ja, po prostu uwodzi.
No właśnie, mnie uwodzi, innych niekoniecznie. Może dlatego, że fantasy zaczęłam czytać stosunkowo późno, dopiero po studiach. Może dlatego, że tak się złożyło, że najpierw tak naprawdę poznałam Beowulfa, cykl Mabinogion, romanse arturiańskie, i inne średniowieczne opowieści, które często są po prostu wariacjami opartymi na tych samych motywach. Może dlatego, że się w nich zakochałam i nie chcę się od nich odciąć. Cóż, może właśnie dlatego poszukuję nowych wersji tych samych gawęd o walce dobra ze złem, honorze, indywidualnych wyborach, miłości i poświęceniu. Opowiedzieć historię, która została już opowiedziana, na nowo to niebagatelna sztuka, a Guy Gavriel Kay naprawdę potrafi to zrobić, co udowadnia nie tylko Fionavarskim gobelinem, lecz również późniejszymi powieściami. Nie, nie jest to proza wyłącznie dla koneserów fantasy, ale jest to bez wątpienia trylogia, która nie jest jeszcze zabarwiona rzeczywistością gier komputerowych, zawrotną akcją i wypełnianiem kolejnych questów. Bazuje na bohaterach, starych mitach, kreowaniu właściwej tylko sobie atmosfery, więc jeśli tego w fantasy szukacie, szczerze polecam.
Guy Gavriel Kay: Fionavarski gobelin. Tłum. Michał JaKuszewski, Dorota Żywno. Zysk i Ska Wydawnictwo, 2012.