Są takie książki, do których wracam, bo czuję, że wracać do nich muszę. Wzbudzają emocje, prowokują do myślenia, sprawiają, że czas wokół mnie przestaje istnieć i liczy się tylko ta, konkretna literacka wizja. Za każdym razem wciągają mnie tak samo, za każdym razem odkrywam w nich coś nowego, za każdym razem poruszają mnie do głębi. Jedną z takich powieści jest Opowieść podręcznej Margaret Atwood, którą tym razem przeczytałam pod wpływem Czytelniczego Klubu Anki, gdzie właśnie teraz toczy się o niej dyskusja, do udziału w której zachęcam.
Opowieść podręcznej to niepokojąca i mroczna wizja alternatywnego świata, który zorganizowano na nowo, z typową dla takich antyutopijnych tworów wszechobecną inwigilacją, kastowością, obecnością „równych” i „równiejszych”. Republika Gileadzka, usytuowana w niedalekiej przyszłości w Stanach Zjednoczonych, w których doszło do przewrotu politycznego, to teokracja odwołująca się do tradycji purytańskich i starotestamentowych, mocno zhierarchizowany reżim, w którym ściśle określone zostały role społeczne mężczyzn i kobiet. Zwłaszcza kobiet. W imieniu kobiet. I w trosce o ich dobro. Oddaję tu głos Komendantowi, mężczyźnie wysoko postawionemu, który miał wpływ na kształt owego dziwacznego społeczeństwa:
Pomyśl tylko o problemach, jakie dawniej miały kobiety. Zapomniałaś już o barach dla samotnych, o poniżających randkach „w ciemno” w szkolnych czasach? Handel żywym towarem. I ta straszliwa przepaść między tymi, które mogły sobie łatwo znaleźć partnera a tymi, które nie mogły. Jedne z rozpaczy głodziły się żeby schudnąć, to znów inne wstrzykiwały sobie do piersi silikon, obcinały nosy i tak dalej. […] Pieniądz był jedynym miernikiem wartości, dla wszystkich, a kobiety jako matki nie cieszyły się żadnym szacunkiem. Nic dziwnego, że uciekały od swoich obowiązków. Nie tak jak teraz, kiedy są pod wszechstronną opieką i mogą w spokoju wypełniać swoje biologiczne posłannictwo. Z pełnym poparciem i zachętą. (s. 225)
Tak, w Gileadzie, kobiety nie muszą już łączyć ról żon, gospodyń, matek i kochanek z życiem zawodowym, nie muszą (a wręcz nie mogą) dbać o swoją powierzchowność, nie muszą starać się znaleźć, czy utrzymać partnera, nie mogą myśleć, nie mogą czytać. Ich życie stało się pozornie prostsze, a wszystkie kobiece role zostały dokładnie rozdzielone i rozpisane na poszczególne kasty kobiet. Są spowite w błękity Żony, które mają jakąś namiastkę samodzielności ograniczoną do sfery domowej. Są Marty pełniące funkcję służących, zajmujące się domem, gotowaniem, sprzątaniem. Są w końcu Podręczne, te nieliczne, które mają czynne jajniki i zachowały zdolność rodzenia dzieci w społeczeństwie, które boryka się z rosnącą bezpłodnością i niżem demograficznym. Ubrane w czerwone suknie, przypominające habity, są rzadkim dobrem, na które mogą sobie pozwolić nieliczni, naczyniami, które mają szansę być napełnione i wydać na świat potomstwo. Ich status jest ambiwalentny: z jednej strony cieszą się pewnymi przywilejami, z drugiej są traktowane instrumentalnie, przechodzą z rąk do rąk, od jednego prominenta do drugiego, w nadziei, że w końcu uda im się zajść w ciążę i urodzić dziecko i tym samym uniknąć grożącego im ciągle statusu nie-kobiety.
Narratorką jest właśnie jedna z podręcznych, Freda. Jej opowieść to swoisty „list w butelce,” odnaleziony po latach zapis na taśmach magnetofonowych – postrzępiona, chaotyczna i nie do końca wiarygodna relacja codziennego życia, przerywana retrospekcjami, oferującymi nam wgląd w jej życie sprzed Gileadu. Widać, że przed przewrotem była kobietą jakich wiele: uwikłaną w związek z żonatym mężczyzną, którego po rozwodzie poślubiła i z którym miała dziecko, nie interesującą się zbytnio światem naokoło niej, niezaangażowaną w spory ideologiczne czy światopoglądowe. I taka jest w Gileadzie. Trochę oportunistyczna, próbująca odnaleźć się, albo przynajmniej przetrwać w systemie, który ją otacza. I choć nie angażuje się w znaczący sposób w działalność kiełkującego ruchu oporu, potrafi zaryzykować wiele dla miłości, czy choćby jej namiastki.
Opowieść podręcznej wpisuje się w nurt feministycznej antyutopii, ale nie ma w niej prostego moralizowania i wszystko wydaje się dziwnie bliskie i znajome, co podkreśla też sama autorka. Postulaty feministyczne o wspólnocie kobiet, które wspierają się w codziennych obowiązkach zostają tu groteskowo odwrócone i absurdalnie wykrzywione. Antyfeministycznie nastawione konserwatystki nawołujące do przywrócenia tradycyjnych ról w rodzinie dostały to, czego niby chciały, a jednak trudno nazwać ten stan rzeczy satysfakcjonującym dla kogokolwiek. Mam wrażenie, że gdy jedne spierały się z drugimi o wizję „prawdziwej” kobiecości, mężczyźni wkroczyli i zrobili porządek. Tylko, że nawet im nie do końca on odpowiada, bo gdzieś po drodze zginęły miłość, pożądanie, przyjaźń, różnorodność i wolność wyboru. Została samotność, bo samotni w tym systemie wydawali mi się wszyscy.
Mogłabym poruszyć jeszcze wiele kwestii, chociażby języka tej powieści, ale mam wrażenie, że pisząc o Opowieści podręcznej, książce, która porusza we mnie bardzo czułe struny, coś istotnego mi umyka, coś czego nie potrafię do końca oblec w słowa. Wybaczcie, jeśli nie znaleźliście w tej opinii tego, czego szukaliście.
Margaret Atwood, Opowieść podręcznej. Tłum. Zofia Uhrynowska-Hanasz. Wydawnictwo Znak, Kraków, 2008.