Druid, rycerz i psycholog czyli “Koniec Pieśni” Wojciecha Zembatego

Na początek powiem coś wyjątkowo odkrywczego: król Artur i przeróżne elementy wszelkich legend z nim związanych pojawiają się w literaturze i filmie niezwykle często. Nikt tego do tej pory nie zauważył, prawda? Tak myślałam. Dość często motyw gości też u nas na blogu. Patrząc całkiem niedawno na przemyślenia Grendelli na temat “Fionavarskiego Gobelinu”, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że oto czytałyśmy książki, które mimo iż opierają się na tych samych elementach legend arturiańskich i wykorzystują podobne motywy, całkowicie się od siebie różnią. Byłam świeżo po lekturze „Końca pieśni” Wojciecha Zembatego i postanowiłam dać sobie trochę czasu na zdecydowanie, co właściwie sądzę o powieści. Szczerze powiedziawszy, dalej tego nie wiem.

W “Końcu pieśni” zderzają się ze sobą dwa światy. W jednym z nich stary i zniedołężniały król Artur w ostatnim przebłysku świadomości i jasności umysłu, przygotowuje się do stoczenia ostatniej walki. Właściwie, do poniesienia ostatecznej klęski pod Kamlann. Artur umiera, jednak świeżo upieczony rycerz, Bedevir nie wrzuca Ekskalibura do jeziora, jak powinien. Zabiera go ze sobą i odjeżdża. Przysporzy mu to zresztą wielu kłopotów, ale, niewątpliwie pomoże w przyszłości w walce ze złem i jeszcze większym Złem. Tu musimy przenieść się na chwilę do współczesnej Warszawy, bo właśnie w niej poznajemy Łukasza Klimkowskiego, średnio szczęśliwego psychologa. Z pozoru przez przypadek wplątuje się w aferę, która zmieni bieg historii (widziałam raz coś takiego w “Doktorze Who” i wiem, że niektórych wydarzeń lepiej po prostu nie zmieniać). Jeden z jego podopiecznych, Igi, cierpi z powodu koszmarów, które odbierają mu wolę i chęć życia. Wkrótce, z arturiańskich zaświatów, zostanie wysłany po niego upiór. Dlaczego? Igi znajduje naszyjnik, który, jak się okaże, jest przedmiotem magicznym i potężnym, i staje się jego Nosicielem. Jak nietrudno się domyślić, światy bezustannie zazębiają się i na siebie wpływają. Mamy tu jeszcze trochę bitew, czarów, czyli wszystkiego, czego w fantasy na ogół nie brakuje. Co więcej, Brytowie walczą o przetrwanie, walczą z najazdem, w ich przekonaniu, barbarzyńców. Później również stawiają czoła nadprzyrodzonym siłom. Czyli dzieje się. A ja dalej mam z tą powieścią problem.

Mam, ale sama nie wiem, dlaczego. Niby wszystko gra. Zembaty pisze nieźle (wybaczam mu nawet nadanie skrótu PSD zespołowi stresu pourazowego), sprawia, że rzeczywiście widzi się sceny, które maluje. Przedstawia nam wielu bohaterów. I chyba oni najmniej mi się w książce podobali. Zupełnie nie związałam się z żadnym z nich. Nie podobał mi się Klimkowski, który żyje w świecie gier komputerowych, tak naprawdę jest wiecznym dzieckiem i nie potrafi przyjąć na siebie żadnej odpowiedzialności (no dobra, trochę się zmienia, ale zajmuje mu to wieczność). Może odrobinę lepiej jest z postaciami żyjącymi w czasach Artura. Bedevir, który na początku jest niedocenionym szczeniakiem, zmienia się w przywódcę gotowego stanąć na czele armii i wiele poświęcić. Tylko, że tej przemiany też do końca nie kupuję. Postaci, wydały mi się tylko naszkicowane, płaskie. Tak, z czasem dowiedziałam się o nich więcej. Wtedy jednak było już trochę za późno i było mi wszystko jedno, kto przeżyje, kto zginie a kto będzie torturowany. Najbardziej chyba podobał mi się krótki epizod z małą dziewczynką, Ceiwen. Pojawia się jednak na chwilę i ciężko mi powiedzieć o niej coś więcej, bez zdradzania szczegółów. Powiedzmy, że jest sprytną, bardzo rezolutną dziewczynką, która niczym mały szczurek potrafi przemknąć wszędzie i przetrwać. Przynajmniej była wyrazista.

Nie chcę mówić, że Zembaty zadebiutował słabo, bo tak nie jest. Wydaje mi się jednak, że książka jest, sama nie wiem, taka „składana”. Tu kawałek, tam kawałek, tu druid, tam rytualne okręcanie ludzkimi wnętrznościami drzewa (to nie jest scena dla ludzi o słabych żołądkach) a jeszcze gdzie indziej krwawa masakra na Kabatach. Bardzo możliwe, że nie przeczytałam, tej książki wtedy, kiedy powinnam (głęboko wierzę, że to może psuć ogólne wrażenie). Grendella napisała o “Fionavarskim gobelinie”:

to bez wątpienia trylogia, która nie jest jeszcze zabarwiona rzeczywistością gier komputerowych, zawrotną akcją i wypełnianiem kolejnych questów.

“Koniec pieśni” natomiast skojarzył mi się właśnie trochę z taką grą. Wydaje mi się, że niektóre wątki nie zostały wystarczająco rozwinięte i albo należało je nieco bardziej rozbudować (co pewnie zaowocowałoby powstaniem trylogii albo chociaż dylogii), albo wyrzucić.

Wbrew pozorom, uważam, że warto sięgnąć po “Koniec pieśni”. Może nawet spróbuję do niej wrócić za jakiś czas, żeby sprawdzić, czy inaczej ją odbiorę. Albo może ktoś mi wytłumaczy, co przegapiłam a ja w międzyczasie skoncentruję się na nigdy niekończącej się liście książek fantasy, które planuję przeczytać.

Zembaty, Wojciech. Koniec pieśni. Znak. Kraków, 2011. 416 str.