Piastowska zawierucha, czyli “Korona śniegu i krwi” Elżbiety Cherezińskiej

Trochę marudzenia, które możecie pominąć:

Nie znam się na astrologii i horoskopach. Milvanna w sumie też się nie zna, więc nie wiem skąd posiada tę informację, ale powiedziała mi jakiś czas temu, że wchodzimy w chiński Rok Węża, i że jest to taki rok, w którym ogólnie łatwo nie jest i trzeba niepostrzeżenie „przemykać”, chyba po to żeby nas ten wąż nie zauważył. Staram się więc, jak mogę, a i tak mam wrażenie, że wąż ciągle jest parę kroków przede mną i czyha gdziekolwiek się nie udam. Co tu dużo gadać, rok 2013 nie zaczyna się najlepiej. Pracy jakby więcej, a pieniędzy i czasu jakby mniej. Choróbska, wypadki i inne smutki chodzą po bliskich mi ludziach. Konflikty i nieprzyjemne sytuacje mnożą się jak szalone. Moje czytelnicze nawyki również zaczynają przypominać sposoby poruszanie się węża. Wiję się od książki do książki – tu coś zacznę, tam na coś rzucę okiem, tu poczytam, tam zapomnę, o czym czytałam. Z pisaniem jest podobnie, ale mam nadzieję, że wraz z wiosennym słońcem nadejdzie jakieś przełamanie.

Do rzeczy, czyli:

 Korona śniegu i krwiSwego czasu narzekałam, że brakuje mi współczesnej literatury popularnej osadzonej w polskich realiach historycznych, że owszem jest wprawdzie Kacper Ryx Mariusza Wollnego, cykl husycki Andrzeja Sapkowskiego, i proza Jacka Komudy (która jakoś nie do końca mnie przekonuje), ale niewiele poza nimi. A przecież dzieje nasze ani mniej ciekawe, ani mniej burzliwe niż te Anglików czy Francuzów, którzy ze swej historii potrafią zrobić doskonały literacki towar eksportowy. Tego, czy Korona śniegu i krwi Elżbiety Cherezińskiej mogłaby zrobić karierę międzynarodową, nie jestem pewna (choć w sumie czemu nie?), ale na pewno na rodzimym rynku sprawdza się doskonale.

Elżbieta Cherezińska przenosi nas w średniowieczne realia piastowskiej Polski u schyłku rozbicia dzielnicowego. Czasy są burzliwe (może również patronował im chiński wąż?), a nasi skłóceni ze sobą przodkowie do aniołów nie należą. Mnożą się spiski i porwania, wszędzie gdzie się człowiek nie obróci czyhają skrytobójcze sztylety i strzały, serwowany kielich wina może równie dobrze zawierać truciznę, igraszki w sypialni z niewłaściwą osobą mogą się skończyć tragicznie. Przyjaciel może okazać się wrogiem, wróg przyjacielem. Na potężne kiedyś królestwo, które rozpadło się na księstwa, a potem na jeszcze mniejsze księstewka, mają chrapkę potężni sąsiedzi. Polska od lat nie ma króla, a jednak znajdują się tacy, których ambicja pcha, by sięgnąć po koronę. Z lekcji historii pamiętamy (mam nadzieję), że koronę królewską założył w końcu na skronie Władysław Łokietek. Jednak to nie on jest głównym bohaterem powieści Cherezińskiej, choć owszem niewysoki książę z wielkimi aspiracjami w tej narracji się pojawia. Któż więc nim jest? Nabieram wody w usta, bo nie chcę wam psuć lektury.

Korona śniegu i krwi rzeczywiście imponuje rozmachem. To epicka opowieść o walce o władzę, o honorze i jego braku, o politycznej zawierusze, z której tylko nielicznym uda się wyjść zwycięsko. Na kartach powieści pojawiają się dziesiątki historycznych i fikcyjnych postaci – tabuny Przemysłów, Henryków i Bolesławów zawierają i zrywają sojusze, wchodzą w polityczne małżeństwa, w których czasem udaje im się odnaleźć miłość, a czasem nie, prowadzą podjazdowe wojny i zabawiają w przydrożnych gospodach. Białe plamy naszej historii za sprawą wyobraźni autorki stają się barwne i wyraziste. Święta Kinga płynie w powietrzu rozsiewając wokół siebie aromat lilii wśród zwykłych śmiertelników. Przyszły arcybiskup gnieźnieński i wybitny polityk Jakub Świnka, o którego pochodzeniu historycy mają do powiedzenia bardzo niewiele, zostaje wyposażony w osnutą tajemnicą przeszłość, której nie powstydziłby się nawet król Anglii. Pogańskie kapłanki lasu i ich wysłanniczki próbują zrealizować swoje własne cele, u których podstaw leży przedłużenie linii tajemniczej Starszej Krwi.

I wiecie co? Nie mogę się powstrzymać przed przedstawieniem Wam świętej Kingi, żony Bolesława krakowskiego. Voilà:

Kinga od kilku lat nie panowała nad wonią świętych kwiatów, która rozchodziła się wokół niej. Zawstydzało ją to, ale nie potrafiła powstrzymać subtelnego aromatu, który unosił się wokół jej postaci. Umiała pohamować jasność wokół palców; błękitne światło bijące pomiędzy jej prostymi ciemnymi włosami łapała w siatkę i gęsty woal, a dźwięk anielskich głosów, który potrafił odezwać się w najmniej odpowiednim momencie, zagłuszała, udając kaszel. Dopiero gdy byli sam na sam, mogła czuć się swobodnie. Odprawiali służbę, Kinga zdejmowała welon i buty. Nie zapalali światła, bo od niej biło go tyle, iż wystarczało, by oboje mogli czytać Pismo długo w noc. Bolesław uśmiechał się, gdy zamiast chodzić przesuwała się w powietrzu, albo kiedy zaczynała wrzeć woda w kielichu, który wzięła do ręki. Zasypiali ukołysani do snu śpiewem jej aniołów, a na jutrznię budził ich srebrny pocałunek schodzącego z firmamentu księżyca (92-93)

Muszę przyznać, że wątków w Koronie śniegu i krwi jest bez liku, a bohaterów i bohaterek jeszcze więcej, jednak Elżbieta Cherezińska brawurowo prowadzi nas przez meandry historii, doprawiając wszystko szczyptą podań i legend, słowiańskich wierzeń i magii. Oferuje autorską wersję zdarzeń z kart naszej historii i robi to naprawdę w świetnym stylu. A że jej powieść jest odrobinę stylizowana na Martinowską Grę o tron? Cóż, odrobina marketingu jeszcze nikomu nie zaszkodziła, a proza Cherezińskiej broni się sama. Jestem przekonana, że sięgnę po wszystko, co wyszło spod jej pióra, a przeczucie podpowiada mi, że się nie mylę.

Elżbieta Cherezińska: Korona śniegu i krwi. Zysk i S-ka Wydawnictwo, 2012.