“Castle”, czyli nie każdy serial musi być arcydziełem, żeby cieszyć.

Na początek trochę ponarzekam. Jakoś tak ostatnio trudno zabrać mi się za pisanie. Oglądam filmy, seriale, czytam, a na blogu zupełnie tego nie widać. Winię za to podstępną wiosnę, która przyszła na chwilę, rozchorowała mnie i sobie poszła. No cóż. Koniec narzekania.

Jak już wspomniałam, seriale oglądam dalej. Ostatnio, na przykład, przeleciałam przez trzy sezony produkcji, która ani nie jest odkrywcza, ani przełomowa ani nawet wyjątkowo zaskakująca. Jednak jest w niej coś, co nie pozwala za szybko się od niej odciąć lub włożyć jej do szufladki z napisem „Eeee, dziękuję, może później”.

Ten serial to „Castle”, czyli historia pewnego pisarza i nowojorskiej pani detektyw. Poznają się, gdy jakiś nie do końca zrównoważony człowiek postanawia zabić parę osób, wzorując się na radosnej twórczości autora poczytnych kryminałów, czyli tytułowego Richarda Castle’a właśnie. Kate Beckett, piękna pani detektyw z wydziału zabójstw, która okazuje się zresztą fanką pana Castle’a, po rozwiązaniu zagadki, musi zgodzić się na współpracę z pisarzem. Dlaczego? Tak się składa, że Castle utłukł głównego bohatera swoich powieści i nie wie za bardzo, o czym ma pisać dalej. A terminy gonią (to zupełnie jak na naszym blogu, poważnie). Postanawia więc kolejny cykl poświęcić Nikki Heat, inspirując się tym razem urodziwą i utalentowaną Kate. Traf chce, że wielbicieli ma wszędzie, do grona jego fanów należy między innymi major, więc bez większego problemu może sobie biegać ze specjalistami i ganiać morderców. No, ma tylko trochę inną kamizelkę kuloodporną.

Dlaczego więc serial wciąga? To przecież historia opowiedziana już 300 razy, na podobnym schemacie opiera się między innymi serial „Bones” (tak, oczywiście, ten też oglądam). Nie ukrywam, że w moim przypadku fakt, że główną rolę gra tu Nathan Fillion, którego pokochałam w „Firefly”, wpływa na to, jak tę opowiastkę odbieram. Fillion jest fantastyczny w roli pana Castle’a, który aktualnie jest chyba jedną z najsympatyczniejszych postaci w telewizji. Z jednej strony, to dobry ojciec samotnie wychowujący nastoletnią córkę i dobry syn sławnej niegdyś aktorki. Z drugiej, to duże dziecko, które uwielbia nowe gadżety i aplikacje w telefonie, podrywacz i człowiek cieszący się kolejnym morderstwem, niczym ja każdym nowym odcinkiem „Doctora Who”.

Druga połowa tego duetu, Kate, grana przez Stanę Katic, jest raczej bezkompromisowa, odważna, zmotywowana i zdecydowanie poszukuje sprawiedliwości, na co mają też wpływ wydarzenia z jej przeszłości. O ile Castle jest gotów podskakiwać i klaskać łapkami, kiedy znajduje się na miejscu zbrodni, Kate zachowuje zimną krew, kieruje się rozumem i, w sumie, za każdym razem, kiedy daje się ponieść emocjom, raczej kończy się to dla niej cierpieniem. No i ciągle biega na obcasach, czym budzi mój zachwyt i zdziwienie. Już nawet jestem w stanie uwierzyć, że istnieje coś takiego, jak wygodne buty na obcasach, ok. Ale policjantka na szpilkach? Zapomnijmy już nawet o wygodzie. Jak się w tym skradać i próbować zaskoczyć mordercę? Kate jakoś się udaje.

Kluczem do sukcesu serialu jest właśnie relacja między tym dwojgiem. Tak, to też nie jest nic nowego. Między postaciami od początku widać niezaprzeczalną chemię. Aż iskrzy, powiadam. Przyznaję, czeka się aż coś się między nimi wydarzy. Jednak jest nie tylko słodko i romantycznie. Na ogół jest, po prostu, zabawnie. Nie tylko dzięki nim. Detektywi Esposito (Jon Huertas) i Ryan (Seamus Dever) też potrafią bawić. Latynos w skórze i Irlandczyk pod krawatem są dla siebie niczym bracia i wspierają się nawet wtedy, gdy jeden z nich musi nagiąć prawo. Jest też pani patolog, Lanie (Tamala Jones), która świetnie radzi sobie ze zwłokami, przy czym zawsze ma nienaganny makijaż i idealną fryzurę. Chociaż jednym z ich ulubionych zajęć jest takie złośliwe podszczypywanie, każdy z nich dałby się pokroić za resztę.

No i na koniec to, co podoba mi się najbardziej. Czyli wszystkie odwołania i pochwała fanowania (jeszcze raz, dzięki Ninedin za to słowo). Widok Castle’a przebranego w Halloween za kosmicznego kowboja, albo Martha Rogers, czyli mama pisarza, krzycząca: „You haven’t heard of the Serenity?!?!”, sprawiły, że chciałam przytulić twórców (niewtajemniczeni znajdą wyjaśnienie we wpisie o „Firefly”). No i jest jeszcze Kate, która chowa się gdzie tylko może z najnowszą książką o Nikki Heat, bo nie chce zdradzić się przed Castlem ze swoją małą obsesją na punkcie jego twórczości. A wszystko to miód na moje fangirlujące serce.

Trudno nie kochać Castle’a, skoro czasami zachowuje się zupełnie jak Grendella i ja.

„Castle” to ciekawe zjawisko. To przykład tego, że można wykorzystać zupełnie na pozór zużyte składniki, dodać do nich nieco świeżości, dowcipu i uroku, i dostanie się produkt przyjemny i wywołujący uśmiech. To nie jest serial wyjątkowo ambitny, ale wcale też nie próbuje taki być. Myślę, że doskonale spełnia postawione cele, czyli, przede wszystkim, bawi. A teraz Panie i Panowie, proszę wybaczyć, ale muszę wrócić do serialu i zobaczyć, czy Castle w końcu pocałuje Beckett.