Prawda jest taka, że na tym blogu działka filmowo-serialowa należy do Milvanny. Nie to, że ja filmów czy seriali nie oglądam, o nie. Wynika to raczej z faktu, że podczas gdy mózg Milvanny potrafi porządkować informacje dotyczące nazwisk aktorów, reżyserów, i scenarzystów oraz łączyć je z odpowiednimi twarzami i produkcjami, ja jestem pod tym względem nieco upośledzona i bardzo często zdarza mi się zadzwonić do młodszej siostry i powiedzieć coś w stylu „wiesz, widziałam dobry film z tą aktorką, no wiesz z tą ładną, co grała w tym filmie o miłości z tym przystojnym aktorem”. Nie wiem, jak Milvanna to robi, może ma jakieś dodatkowe szare komórki, ale najczęściej wie o jaki film mi chodzi i możemy sobie o nim uciąć pogawędkę. Czemu więc postanowiłam zmierzyć się z napisaniem paru słów o serialu, który mnie pochłonął? A bo wiecie, czasami człowiek musi, inaczej się udusi. Dalsza część wpisu będzie więc zupełnie bezkrytyczna i pewnie, w porównaniu do wielu innych, mało merytoryczna. Cóż,
Powiedzieć, że Sherlock – produkcja BBC stworzona przez Stevena Moffata i Marka Gatissa – został pozytywnie przyjęty, to chyba stanowczo za mało. I choć zdobył nagrodę BAFTA w 2011 roku, nie o oficjalnych nagrodach mówię, lecz o gorączce, jaka opanowała wiele z moich ulubionych miejsc w sieci oraz własną siostrę. Niby wiedziałam, że to serial kryminalny oparty luźno na motywach utworów Artura Conana Doyle’a, którego akcję umieszczono we współczesnym Londynie. Niby wiedziałam, że Sherlock to współczesny geniusz dedukcji, a Watson – weteran z Afganistanu i bloger. Niby widziałam trailery i niektóre sceny, które na zachętę wybrała dla mnie Milvanna. Ba, ja nawet wiedziałam, że na 99% kupuję ten pomysł! Ale naprawdę nie miałam pojęcia, że aż z taką niecierpliwością będę zasiadać do każdego z 90-minutowych odcinków obu sezonów (nie oglądałam jeszcze wprawdzie ostatniego, bo po raz pierwszy w życiu dawkuję sobie przyjemność) i że zakocham się we wszystkich właściwie postaciach – nie tylko pierwszoplanowych i nie tylko płci męskiej, zaznaczam.
Każdy z odcinków skupia się oczywiście na rozwiązaniu innej zagadki kryminalnej: a to serii samobójstw, które okazują się samobójstwami nie być (A Study in Pink), a to sprawy kompromitujących zdjęć znajdujących się w posiadaniu fascynującej i tajemniczej Irene Adler, która udowadnia, że „brainy is the new sexy” (A Scandal in Belgravia) , a to zaskakujących powiązań pomiędzy śmiercią świecącego w ciemnościach królika, wojskową bazą, w której przeprowadzane są eksperymenty genetyczne, a morderczą bestią z Baskerville (The Hounds of Baskerville). Jednak osią wokół której wszystko się kręci, jest rozgrywka między Holmesem, a jego odwiecznym wrogiem Moriartym, bo skoro istnieje fenomenalny konsultant detektywistyczny uzależniony od rozwiązywania nierozwiązywalnych zagadek, czemu miałoby zabraknąć równie genialnego konsultanta-złoczyńcy zafiksowanego na konstruowaniu doskonałych przestępstw? Napięcie rośnie z odcinka na odcinek, pozornie nieznaczące fakty zaczynają się zazębiać i nabierać znaczenia. Co tu dużo gadać, oba mini-sezony są świetnie przemyślane nie tylko na poziomie poszczególnych epizodów, ale jako całość.
Co do Sherlocka (Benedict Cumberbatch – niebanalnie piękny, prawda?), to zrezygnował z charakterystycznego kaszkietu na rzecz świetnie skrojonych garniturów i płaszczy (chcę taki płaszcz, mąż też chce), fajkę zastąpił plastrami antynikotynowymi (w końcu w dzisiejszym świecie palacze mają pod górkę) i zaczął korzystać z najnowszych technologii, ale nadal jest niedoścignionym mistrzem dedukcji. Cóż z tego, że nie wie, że ziemia porusza się wokół słońca? – To przecież niewiele znacząca informacja. Potrafi za to spojrzeć na delikwenta i na podstawie drobiazgów, których zwykli śmiertelnicy po prostu nie widzą, powiedzieć o nim wszystko. Pytanie do tych, co serial oglądają: czy wy też czujecie się tak beznadziejnie głupi?
Ale, ale… równowaga w naturze musi być. Prawdziwie imponującym możliwościom intelektualnym i fotograficznej pamięci Holmesa towarzyszy absolutny brak umiejętności społecznych (dość delikatnie to ujęłam) i totalny brak szacunku dla wszelkich reguł i konwenansów. Któż inny wpadłby na pomysł, by odwiedzić pałac Buckingham w malowniczo udrapowanym prześcieradle, ale za to bez portek?I któż tak pięknie by się bał, że nie rozumie tego co widzi w Hounds of Baskerville? Równowagę wprowadza również oczywiście dr Watson (Michael Freeman – że też można być świetnym Watsonem i hobbitem…), który w porównaniu do Sherlocka wydaje się być zupełnie zwyczajnym facetem. Ale czy uzależniony od adrenaliny weteran, który w obliczu niebezpieczeństwa zapomina, że kuleje, a jednocześnie lubi zaistnieć w najnowszych mediach, jest rzeczywiście zwyczajny? Niech nie zmyli was zrezygnowany wyraz twarzy i zrobiony na drutach sweterek…
Śledzenie rozwijających się relacji między Sherlockiem a Watsonem jest zresztą istotną częścią fenomenu serialu, ale przecież już Guy Ritchie bawił się tym motywem – w bardziej dosłowny sposób zresztą. Dorzućmy do tego świetnie napisane błyskotliwe dialogi, brytyjsko powściągliwe poczucie humoru, nieustanne puszczanie oka do widzów i dystans do rzeczywistości, a wyjdzie prawdziwa perełka, którą BBC z dumą może umieścić w swojej koronie. Pomysł na Sherlocka BBC może wydawać się karkołomny, ale działa doskonale. Brytyjczykom znowu wyszło. God save the Queen! God save the BBC! God save Sherlock! Amen.