“Drood” Dana Simmonsa, czyli daj się zaskoczyć

DroodDawno nic nie przeraziło mnie tak, jak ta okładka. Serio. Nie to, że jest słaba, wręcz przeciwnie. Ale jest w niej coś takiego, że po prostu nieswojo się czuję na nią patrząc. Na tyle nieswojo, że rozebrałam z niej książkę do czytania i odłożyłam na bok. Nie pomogło. Schowałam ją więc pod stertą papierów, ale nadal nie było dobrze. W końcu, by nie zerkać nerwowo w stronę leżących obok papierzysk, musiałam okładkę wynieść z pokoju. Pomogło, mogłam spokojnie doczytać znakomicie napisaną książkę, której mroczny, choć momentami komicznie przerysowany, klimat wciąga od pierwszej do ostatniej strony.

Trzeba sporo odwagi, by zrobić to czego podjął się Dan Simmons w Droodzie: napisać powieść o ikonie dziewiętnastowiecznej literatury realistycznej, człowieku instytucji, Karolu Dickensie i jego nigdy nieukończonej Tajemnicy Edwina Drooda. Ba, napisać powieść o wielkim Dickensie, a właściwie ostatnich latach jego życia, czyniąc narratorem Wilkie’go Collinsa – literackiego rywala, współpracownika i przyjaciela Dickensa, którego proza, co tu dużo gadać, trochę nie zniosła próby czasu. Owszem, są tacy (studenci anglistyki chociażby), którzy mieli okazję się zapoznać ze sztandarowymi utworami Collinsa Kobietą w bieli, czy Księżycowym kamieniem, owszem wspomina się o nim, jako o pisarzu, który obok Poe, przyczynił się do rozwoju powieści detektywistycznej, ale na pewno nie jest Wilkie autorem choćby w połowie tak popularnym jak Dickens, i nawet w jednej czwartej tak hołubionym. Mam jednak wrażenie, że Droood może, choć na chwilę, przywrócić zainteresowanie czytelników zarówno samym Collinsem, jak i jego prozą. Bo choć powieść Simmonsa traktuje o Dickensie, to jednak równie ważny jest sam Wilkie, rozgadany narrator, narcystycznie skoncentrowany na sobie, swojej karierze, swoim sprzecznym z konwenansami związku, i swoim uzależnieniu od opium i laudanum.

Tak, ta książka nie byłaby tak dobra, gdyby narrator był obiektywny, wszechwiedzący i bezosobowy. Cała zabawa polega na tym, że dostajemy wersję wydarzeń, przefiltrowaną przez osobowość Collinsa, który prowadzi nas przez meandry zdarzeń z właściwą sobie drobiazgowością, egocentryzmem pomieszanym z zazdrością wobec Dickensa, w ciągłym opiumowo-alkoholowo-morfinowym transie. Nie jest to wizja, której możemy do końca zaufać, lecz może właśnie dlatego wciąga od pierwszej do ostatniej strony. Elementy biograficzne mieszają się tu z domysłami, wydarzenia prawdziwe z fantastycznymi. Wiktoriański Londyn raz jest realistyczny, za chwilę staje się mroczną, widmową wizją miasta z najczarniejszych koszmarów, zamieszkanego przez rzeszę wyrzutków pod wodzą tajemniczego potwora, Drooda.

W wizji Simmonsa, który oddał pióro Wilkiemu, nie wiadomo, co jest prawdą, co wywołanym narkotykami snem, a co hipnotycznym transem. Dlatego nie napiszę ani słowa o treści, sprawdźcie sami. Warto.

Dan Simmons, Drood. Wydawnictwo Mag, Warszawa 2012. 825 stron (!)

P.S. Laptop Grendelli umiera, jest w stanie iście agonalnym – codziennie coś innego przestaje w nim działać. Na razie Grendella może mieć więc utrudniony dostęp do Waszych blogów. Milvanna też ma utrudniony dostęp, bo wykorzystuje urlop na rozjazdy po festiwalach. Na pewno jednak nadrobimy, zaległości na Waszych blogach 🙂