Początek tego wpisu powinnam zacząć od kajania się i przepraszania za moją nieobecność w sieci. Sezon letni kusił błogim stanem, który nazywam „co za pech, że nie mam co robić”. A jednak! Pojawiły się zawirowania, zmiany i niespodzianki. Na ogół, na szczęście, miłe, ale wiadomo, każda nowość ma w sobie pierwiastek niepokoju. Obiecuję, że próbuję wrócić i być bardziej aktywna.
Jedną z tegorocznych zmian, jest zmiana nazewnictwa w dziedzinie życia zwanej „odpoczynkiem”. Otóż moje piękne, na pozór niekończące się wakacje, które zaczynały się w okolicach lipca, należało nagle przechrzcić na jakiś okropny „urlop”. I jak zorganizować sobie 10 dni, spotkać się ze znajomymi, poprzebywać z rodziną i jeszcze do tego się wyspać? Już teraz mogę stwierdzić, że wyśpię się pewnie gdzieś w okolicach 24 grudnia. Również dlatego, że cały tydzień spędziłam nad festiwalowym morzem, czyli na Openerze.
Heineken Open’er to pozycja obowiązkowa w moim letnim kalendarzu. Kilka lat temu zawarłam z Matraskiem, moją przyjaciółką, pakt, że na Heinekena będziemy jeździć co roku. Nawet jeśli prognozy będą niesprzyjające, wszyscy znajomi się porozmnażają i nas zostawią, ja zgubię sztuczną szczękę, a ona aparat słuchowy. Dlatego zainwestowałyśmy w końcu we wspólny namiocik, z którym rozłożyłyśmy się pośród (podobno) dwudziestu tysięcy festiwalowiczów. Zgadza się, odmawiamy wynajmowania domków i innych pokojów, bo na polu co prawda brud i wilgoć, ale na koncerty blisko. A namiot mamy piękny. Powinnam mu poświęcić osobny wpis. Rozkłada się w 3 sekundy, nie przemaka (przetestowałyśmy) a do tego jest widoczny z daleka (wyjątkowo ważna cecha heinekenowego namiotu), bo jest w maki.
A oto słynny namiot. Przygotowuje się w Chłapowie do swojej pierwszej wizyty na Heinekenie.
A koncerty są dla nas bardzo ważne. Biegałyśmy od sceny, do sceny, żeby zdążyć chociaż na fragment występu, na którym nam zależało. Myślę, że spokojnie spaliłam wszystkie kalorie, które pochłonęłam wypijając litry sponsorskiego piwa. A piwa trzeba było pić dużo (co za niefart), bo było tańsze niż woda. Serio, woda towarem deficytowym. Także ta ciepła pod prysznicem. Ale wracajmy do koncertów. W tym momencie poproszę Szwagra o odejście od komputera. Już? Ok. Absolutnie fenomenalny okazał się Nick Cave. Idąc na koncert, żartowaliśmy, że trzeba wypić kilka energetyków, bo pieśniarz cudny, ale smętny. Nic bardziej mylnego. Cave wyszedł i pokazał klasę. Czuło się od niego niesamowitą energię i pewność. Jakby mówił: „Dzieciaki, fajnie przede mną graliście. A teraz popatrzcie, jak się robi muzyczny spektakl”. Grendello, powiedz Szwagrowi, że może wrócić do lektury.
Heineken to dla mnie też wylegiwanie się na pięknej plaży. Raj! Pamiętam, że kiedy byłam tam po raz pierwszy, spojrzałyśmy na siebie z Matraskiem i powiedziałyśmy: „Lost”. W tym roku towarzyszył nam również Król Julian, jeden z festiwalowiczów, który codziennie wchodził na wystające z morza wysokie pale, błogosławił plażowiczom, a na koniec śpiewał „Wyginam śmiało ciało” (lub wersję dla obcokrajowców, których tradycyjnie już było sporo). Zasłużył sobie nawet na sesję z jakąś panną młodą.
Muszę też wspomnieć o tym, że tegoroczny festiwal co chwila dawał mi znaki, że w moim życiu czas na zmiany. Najbardziej spektakularnymi sygnałami były moje przygody z telefonami. Otóż już w Warszawie, podczas wchodzenia bladym świtem do autobusu, zgubiłam kurtkę z przypinką z napisem „Trust me. I’m the Doctor” i telefonem w środku. Kosztowało to Grendellę trochę zachodu, bo biedna musiała biegać po salonach, żeby zablokować moją kartę. Bo przecież ja, mistrz nad mistrzami, nie pamiętałam żadnego potrzebnego hasła. Stwierdziłam też, że najbardziej szkoda mi tej przypinki, co tylko utwierdziło Matraska w przekonaniu, że jestem geekiem. Powiecie, że każdy może zgubić telefon. Zgoda. Ale nie każdy jest w stanie zgubić kolejny telefon dwa dni później. Z zapiętej torebki. Przypadek? Nie sądzę. Najważniejsze, że aparat Matraska nie rozładował się za szybko i Grendella mogła na bieżąco relacjonować mi mecze siatkówki.
Wiadomo też, że czasami trzeba też wrzucić w siebie coś oprócz piwa. Niestety, kolejki po zapiekanki, frytki i pyszne tajskie jedzenie okazują się za długie, i człowiek musi wtedy zmusić się do zjedzenia sushi. A biedna mama siedzi w tym czasie w domu, przekonana, że jej młodsza córka odżywia się śmieciami. Na śniadanie polecam żurek popity lemoniadowym browarem (wiadomo, tańszy niż woda). Ostatniego dnia panowie ochroniarze przez megafony zachęcali ludzi do wyjścia i do śniadania proponowali również tabletki na kaca.
W tym roku zgodnie stwierdziliśmy też, że są sytuacje, które wypieramy ze swojej świadomości. Podróże z plecakami, które waża chyba 300 kilogramów. Wracanie z plaży schodami, które wydają się nie do pokonania. Mdlejące dziewczęta w kolejkach pod prysznice. Prysznice (chociaż tym razem ich stan był o niebo lepszy niż w 2012). Gubienie znajomych. Jeśli chodzi o mnie, w ostatecznym rozrachunku, to wszystko okazuje się nieważne. Mogę przecież na żywo zobaczyć i usłyszeć coś, co kocham. Czasami płaczę ze wzruszenia (no dobra, i tak często płaczę) a muzyka wprowadza mnie w stan, który nazywam „chcę przytulić świat”. A po niektórych koncertach miałam ochotę przytulić wszechświat. Dlatego za rok znowu będę ciągnąć się z kaloszami i namiotem do Gdyni. Tradycję przecież należy podtrzymywać.
P.S. Wpis wkrótce zostanie uzupełniony o zdjęcie namiotu 🙂 Wpis został już zaktualizowany o tę niezmiernie ważną wizualizację 😉
Wszystkie zdjęcia pochodzą z oficjalnej strony festiwalu. Poza zdjęcie namiotu, które pochodzi od Matraska.