Ten wpis nigdy nie chodził mi po głowie i powstał właściwie przypadkiem. Miałam zamiar napisać o czym innym, ale wstęp się zaczął rozrastać i rozrastać i w końcu wyszło, jak wyszło. Na planowaną przeze mnie relację ze starcia pomiędzy Joyce Carol Oates a Jodi Picoult trzeba będzie troszkę poczekać. Może się uda następnym razem. Dzisiaj natomiast przyjrzę się paru fobiom i obsesjom dość popularnym wśród moli książkowych. Niektóre z nich nie są mi obce, innym się jakoś nie poddaję. A wy?
Pewnie, że przydałoby się więcej czasu, ale czy na pewno tylko na czytanie?
Jak na czytelnika kompulsywnego przystało, czytam dużo i w przeróżnych okolicznościach przyrody. Zdarza mi się nie dospać, bo nie potrafię książki odłożyć. Zdarza mi się przymknąć oko na bałagan, miłosiernie zwany przez naszą mamę “twórczym nieładem”. Zdarza mi się wyjść w nieuprasowanych ciuchach. Zdarza mi się zapomnieć jakichś niezmiernie ważnych papierów, natomiast nie zdarza mi się nie włożyć do torebki książki. Ale w sumie daleka jestem od twierdzenia, że czytanie jest jedynym słusznym sposobem spędzania wolnego czasu i moją jedyną pasją. Zawsze odłożę książkę, by się spotkać z bliskimi mi osobami i po prostu porozmawiać. Zawsze też odłożę książkę, żeby obejrzeć mecz polskiej reprezentacji siatkówki. I nigdy nie powiem, że czytanie automatycznie sprawia, że stajemy się ludźmi „kulturalnymi”. Z byciem osobnikiem kulturalnym, to w ogóle zrobił się problem, bo jak tę całą kulturę ogarnąć? (Właśnie w tym momencie, mogłaby nastąpić kolejna dygresja, która przerodzi się w następny wpis, ale utrzymam klawiaturę na wodzy – zawsze możecie zastanowić się nad tym, co piszą Fabulitas i Noida). Czytanie to dla mnie najczęściej po prostu rozrywka – tak jak obejrzenie filmu, serialu, czy meczu. Nie wszystko dobre tylko dlatego, że napisane. Lost, Sherlock, Teen Wolf, Mad Men, czy Luther wciągnęły mnie w swój świat równie mocno jak ulubione książki, a oglądanie meczu siatkówki to często większy emocjonalny roller coaster niż część lektur.
Książki są super. Ale oglądanie seriali też ma swoje zalety.
Oczywiście, że lubię mieć dużo czasu na czytanie. Oczywiście, że rzadko zdarza mi się nie być w trakcie jakiejś lektury i czytam na ogół, gdzie popadnie. Ale jakoś omija mnie dość powszechny lęk, że nigdy nie przeczytam wszystkich książek świata, albo choćby wszystkich książek, które według mnie (choćby była to opinia „najmojsza” i zupełnie subiektywna) są warte przeczytania. Tak jak nie spróbuję wszystkich potraw, nie odwiedzę wszystkich miejsc, nie poznam wszystkich ludzi, nie obejrzę wszystkich filmów. Zamiast martwić się tym czego nie zrobię, tudzież czego nie przeczytam, wolę cieszyć się każdą chwilą, którą mogę poświęcić na to, co lubię. A że do tej pory nie sięgnęłam po Hakawatiego mistrza opowieści, który stoi na półce odkąd się ukazał i od tegoż momentu wiem, że chcę go przeczytać? No trudno, w końcu doczeka się odpowiedniego nastroju. Albo i nie. Satysfakcję sprawia mi fakt, że pożyczyłam tę książkę już tak wielu osobom :).
Nie zmieniamy się w Golluma, jeśli ktoś przetrzymuje nasze książki, nie obdzieramy ze skóry, jeśli Ci nasza książka wpadnie do kałuży. Zdarza się. Chociaż wiadomo, że lepiej, żeby się nie zdarzało 😉
To z kolei łączy się z dość powszechnym lękiem przed wypożyczaniem pozycji ze swojej kolekcji, bo taki pożyczający delikwent może książkę wysmarować czekoladą, zalać herbatą, pozaginać rogi, albo broń Boże, zgubić. Owszem wolę gdy książka do mnie wróci w dobrym stanie. Jeszcze bardziej wolę, gdy książka do mnie w ogóle wróci. Ale sama często czytam przy jedzeniu, czy w wannie, a wypadki chodzą po ludziach. Powiem teraz coś, co wiele moli uzna za obrazoburstwo: książka – to tylko książka (okej, nie mówię o białych krukach, naprawdę ukochanych lekturach, czy wyjątkowo ważnych prezentach – ale ile z posiadanych przez nas książek do tych kategorii należy?). Jej wartość leży w tym jak oddziałuje na wyobraźnię, intelekt, emocje, a nie w tym, że fizycznie jest. Pożyczam chętnie, bo według mnie książka nie powinna się wiecznie kurzyć na półce, powinna być czytana, a nawet zaczytana. Inaczej książce jest po prostu przykro.
To uczucie akurat nie jest mi obce.
Doskonale za to rozumiem wszystkich, którzy po przeczytaniu naprawdę dobrej książki cierpią na syndrom odstawienia. To włóczenie się z kąta w kąt i niemożność znalezienia sobie miejsca. To patrzenie na książkę z wyrzutem, że już się skończyła. Ten problem z rozpoczęciem innej lektury, bo przecież najprawdopodobniej nie dorówna poprzedniczce. To nerwowe kartkowanie w poszukiwaniu tego niezmiernie ważnego cytatu, którego akurat nie zaznaczyłam. W przypadku cyklu, syndrom odstawienia staje się jeszcze silniejszy, dlatego lubię mieć pod ręką całość – co pięć książek, to nie jedna. Tak samo mam z serialami, wolę cały sezon od kilku odcinków. Ale chyba najbardziej wykańczające psychicznie jest dla mnie oczekiwanie na kolejną książkę cyklu kiedy autorowi nie spieszno z jej pisaniem. Klasycznymi przykładami są dla mnie George R.R. Martin (który, jak wiemy, nie robi się młodszy) i Scott Lynch (który jak głoszą internety zmagał się z depresją – nie mówmy mu o naszej depresji, bo się jeszcze bardziej człowiek pogrąży, cicho sza). Jeśli zaś idzie o seriale, to na pewno nie mogę nie wspomnieć o zakończeniu drugiego sezonu Sherlocka, przez które o mało co nie zeszłam na zawał, a na kontynuację muszę czekać bodajże do stycznia. Ech, trudny ten mój los. Do książek seriale sobie dołożyłam…
Pewnie za bardzo was nie interesuje siatkówka, ale to jest właśnie jeden z powodów, dla których warto czasem odłożyć książkę na bok. Milvanna się na pewno ze mną zgodzi.
Cóż jeszcze mogę Wam wyznać? Książek nie wącham, bo zapach świeżej farby drukarskiej mnie nie kręci, a stare, zakurzone książki powodują napady alergii. Nie ustawiam ich na półkach ani pod względem wielkości ani kolorów. W ogóle próbuję utrzymać jakiś porządek, ale książki zawsze robią mi na złość – wchodzą i wychodzą, żyjąc własnym życiem. Uporczywie zaglądam ludziom przez ramię, gdy czytają w środkach transportu i sama pozwalam, żeby czytali mi przez ramię. Więcej obsesji nie pamiętam, ale jak sobie przypomnę, to nie omieszkam o nich napisać ;). A w najbliższym czasie pojawią się, mam nadzieję, wrażenia Milvanny z lektury Aaronovitcha, bo jak nie to ją po prostu uduszę!