Bez herbaty ani rusz, czyli jak przetrwać jesień.

Jesień jest wyjątkowo ciężkim okresem, bo, jak wiedzą wszyscy ludzie mieszkający w Polsce, trwa mniej więcej od września do maja, z przerwą na mroźną zimę. Chyba najgorszy jest ten moment, kiedy nagle znika słońce, leje się z nieba, a dni wyglądają identycznie, niezależnie od godziny. Dlatego człowiek powinien przygotowywać się do jesieni niczym do ataku zombie. Mnie, oczywiście, ta pora roku zawsze zaskakuje, co kończy się walczeniem z potrzebą uderzania głową w ścianę i zakopania się pod stertą koców. Pomyślałam, że przyda się taka „apteczka” na ciemność i zimno. Jeśli macie rady, chętnie je przyjmę.

Podstawą przetrwania jesieni jest, według mnie, herbata. Każda. Zielona w ciągu dnia, owocowa, czarna z miodem, cytryną i imbirem. To ciekawe, bo, kiedy dni są długie, w ogóle jej nie pijam. Chyba że oglądam coś z Grendellą do późna i skończy nam się cola albo kompot. Do herbaty przydaje się też ciasto, najlepiej zrobione przez mamę, najlepiej z białej czekolady z orzechami. Do zestawu idealnie pasuje kot, który wtula się w kolana i mruczy. Skoro, niestety, nie mam tu ani Grendelli, ani kota, ani ciasta mamy, zadowolę się herbatą i przejdę do kolejnych poprawiaczy nastroju.

Ostatnio strasznie ciążyły mi te krótkie dni, chciało mi się wyć do księżyca, Teen Wolf zrobił sobie przerwę, więc wróciłam do środka niezawodnego, i pochłonęłam kilka sezonów Przyjaciół. Przyjaciele to dla mnie jeden z najlepszych seriali jakie powstały. Może przemawia przeze mnie sentyment, może to dlatego, że był tak naprawdę pierwszym serialem, który obejrzałam w całości. Tak czy inaczej, uwielbiam wszystkich bohaterów, ich nierealne życie, marne prace i wysokie zarobki. Aż chce się człowiekowi siedzieć całymi dniami w kawiarni i, w zasadzie, nie mieć problemów, rachunków i pięknie wyglądać. Od czasu do czasu, choć znam serial na pamięć, zdarza mi się parsknąć wspomnianą wyżej herbatą na ekran laptopa. I w tym właśnie chyba tkwi moc Przyjaciół.

I to właśnie powtarzam sobie od września do maja.

Był serial, czas na film. A w zasadzie filmy, bo nie jestem w stanie podać mojego jednego, jesiennego tytułu. We wrześniu i październiku sięgam na ogół po produkcje lekkie i przyjemne, po coś, co ma mi dać rozrywkę. Wracam więc sobie do Harry’ego Pottera, Taking Woodstok (o którym już kiedyś pisałam), Gwiezdnego pyłu, który kocham całym sercem i dużo bardziej niż książkę, czy Zakochanej złośnicy, przy której czasem jednak robi mi się smutno, bo gra tam Heath Ledger. Te filmy nigdy mnie nie rozczarowują, są ciepłe (no, może śmierć połowy moich ulubionych bohaterów w Harrym wymyka się definicji słowa „ciepły”), na ogół kończą się dobrze i mam pewność, że nie zadławię się łzami, nie obleję herbatą i nie zamienię w kłębek cierpienia.

Jesienią nieodzowne są książki. Wszystkie. Może mam czasami do nich mniejszą cierpliwość i szybciej decyduję się na odłożenie tytułu na później. Albo na zawsze, kto wie. Mam szczęście, bo wpadłam teraz po uszy, zakochałam się w Aaronovitchu (którego podkradłam Grendelli), jego Londynie i postaciach, które stworzył. Nie będę zdradzać za wiele, bo zamierzam niedługo naskrobać o nim coś więcej. Tak sobie myślę, że jesienią w ogóle wyjątkowo lubię wracać do już mi znanej literatury fantasy. Na ogół czytam Opowieści z Narnii, chce mi się, po raz kolejny sięgnąć po Łukjanienkę czy Tolkiena, a zupełnie nie mam cierpliwości do, na przykład, W drodze (chociaż w tym akurat przypadku powieść wylądowała w kącie jeszcze latem).

A skoro już przy książkach jesteśmy, to można też wziąć udział w wyzwaniu czytelniczym. I tak się składa, że Rusty, która ma niezwykle duży wpływ na nasze poczynania literacko-serialowe, proponuje, żeby w październiku przeczytać i opisać co najmniej jedną książkę Dianny Wynne Jones. Przyznam, że nie znam jej twórczości, ale chyba chętnie to zmienię. Kto wie, może będziemy z Grendellą walczyć o to, która z nas pierwsza umieści recenzję.

Szczegóły znajdziecie u Rusty, na Fangirl’s Guide to the Galaxy.

Mam jeszcze jeden sposób na jesień, ale niestety nie da się go wykorzystać co roku. Otóż już jutro nadejdzie ta chwila, kiedy na tydzień książki, filmy seriale a nawet herbaty, zejdą u mnie na drugi plan. Codziennie, z paznokciami pomalowanymi na biało-czerwono, będę siadać przed wielkim telewizorem (mam nadzieję, że współlokatorka mi go użyczy) i kibicować naszym kochanym siatkarzom podczas Mistrzostw Europy. Szkoda, że po raz pierwszy, nie będę tego robić ani z siostrą, ani z mamą. Na szczęście w stolicy też stacjonuje kilkoro zapaleńców, którzy rozumieją moje krzyki i rzucanie przedmiotami. Drużynę mamy fantastyczną, trenera przystojnego, kibiców cudownych, więc nie pozostaje mi nic innego niż wierzyć, że po raz kolejny chłopaki przywiozą do Polski medal. I przez tych kilka dni, nie będzie mi przeszkadzał ziąb. Szczerze mówiąc, pewnie go nawet nie zauważę.

Tak właśnie będzie 🙂

Może jednak jesień nie będzie taka straszna? Wiadomo, herbatę zamieni się czasem na grzane piwo lub wino, Przyjaciół na Gilmore Girls a Aaronovitch w końcu się skończy. Dobrze, że wokół mnie są ludzie, którzy też nie najlepiej radzą sobie z deszczem, więc możemy się wspierać. Inaczej nie pozostałoby mi nic poza codziennym wzdychaniem i powtarzaniem w duchu „Oby do wiosny”.

P.S. Grendello, a może będziemy ozdabiać każdy wpis naszymi siatkarzami, co? 🙂

EDIT: W ramach sprostowania, chciałabym jeszcze dodać, że mecze siatkówki (i nie tylko), oglądam również bardzo często ze Szwagrem, który w domu cierpliwie znosi moje, czasami, mało merytoryczne komentarze, a jak już wyciągnie się go na mecz na żywo, śpiewa i kibicuje z ogromnym zaangażowaniem 🙂