Zaczarowany Londyn według Bena Aaronovitcha.

Bardzo często podkreślam, że starsza siostra znacząco wpływa na jakość życia człowieka. Nigdy nie zmienię zdania i będę tę mądrość głosić nieprzerwanie. Spójrzmy na jeden z przykładów udowadniających moje zdanie. Otóż Grendella zaszalała podczas lipcowych wyprzedaży, ale zamiast spodni i butów, kupiła kilka książek. Mnie akurat wtedy opanował tak zwany “smuteczek”, więc siostra postanowiła mnie pocieszyć, pożyczając mi trzy z nich: Rivers of London, Moon Over Soho i Whispers Under Ground. Dopiero po przeczytaniu powieści Bena Aaronovitcha mogę zrozumieć jak wielkie to było poświęcenie z jej strony.

Aaronovitch jest zwyczajnie fantastyczny i nie wyobrażam sobie, że można go odłożyć na później. Nie kreuje nowej, nieznanej rzeczywistości, a przenosi czytelnika w miejsce, które przez niektórych uważane jest za serce naszego świata – Londynu. Spotykamy tam młodego policjanta, Petera Granta, który w zasadzie nie jest ani wyjątkowo wybitny, ani ambitny. Niestety, nie ma raczej perspektyw na zawrotną karierę. Aż do chwili, kiedy na londyńskiej ulicy spotyka ducha. Wtedy okazuje się, że w brytyjskiej policji istnieje specjalna jednostka zajmująca się problemami, powiedzmy, natury magicznej. Peter zostaje podopiecznym dystyngowanego Thomasa Nightingale’a, który, jak sam mówi, od Harry’ego Pottera różni się tym, że jest prawdziwy (co jest dość zabawne w ustach postaci literackiej). Staje się jasne, że Londyn jest pełen zjawisk nadnaturalnych, a magia to nie proste hokus-pokus a skomplikowana dziedzina usystematyzowana przez samego Newtona, której zgłębianie wymaga wielogodzinnych ćwiczeń, znajomości łaciny i nie lada wytrwałości. Obawiam się, że szczegóły fabuły mogłyby zepsuć przyjemność czytania, więc spróbuję przybliżyć to, co mnie w twórczości Aaronovitcha najbardziej urzekło, bez zdradzania detali.

Muszę przyznać, że dawno nie spotkałam się z książkami, w których podoba mi się chyba każdy bohater. Peter nie jest idealny. Owszem, wydaje się być przystojny, inteligentny i, według mnie, bardzo, bardzo zabawny. Lubi gry komputerowe, dość często odwołuje się do, na przykład, Opowieści z Narnii czy Doctora Who. Potrafi być jednak dość powierzchowny, zwłaszcza w stosunku do Lesley May, koleżanki z pracy, która ma przed sobą niewątpliwa karierę (jest przyszłą gwiazdą londyńskiej policji), jest bystra i atrakcyjna. Jeśli chodzi o Petera, warto skoncentrować się na kwestii jego pochodzenia. Otóż główny bohater jest czarnoskóry. Jasne, to nie pierwszy taki bohater w literaturze, ale wydaje mi się, że Peter nieco wymyka się schematom, do których się przyzwyczaiłam. Kiedy myślę o filmach czy książkach i przedstawionych w nich dzieciach z mieszanych małżeństw, na ogół staje mi przed oczami biała matka, czarny ojciec, który często porzuca rodzinę. U Aaronovitcha ojciec jest białym, walczącym z uzależnieniem jazzmanem, matka jest sprzątaczką z Sierra Leone. Tworzą chyba w miarę zwyczajny, londyński związek. Podoba mi się, że autor połączył dwie, całkowicie różne kultury, inne wartości. I taki właśnie jest też pokazywany przez Petera Londyn.

To w końcu Londyn, który sama poznałam. Grant, niedoszły architekt, pięknie opowiada o mieście. Dzięki jego miłości, stolica staje się w zasadzie żywym organizmem, zmieniającym się, pełnym samochodów i ludzi, który, pomimo nierówności, biedy i nękających go problemów, wydaje się być jedynym słusznym miejscem, w którym warto układać swoje życie. Poza nim, nie ma przecież nic:

‘There’s more to life than just London’, said Nightingale.

‘People keep saying that’, I said. ‘But I’ve never actually seen any proof.’

(Moon Over Soho, s. 110)

Poza Londynem, w książce są również inni bohaterowie godni uwagi. Muszę powiedzieć, że chciałabym dowiedzieć się znacznie więcej o Nightingale’u. Fakt, że jeździ Jaguarem, ma nienaganne maniery, jest starszy niż może się wydawać, lubi rugby i z niechęcią patrzy na nowinki techniczne, powoli przestaje mi wystarczać. Z drugiej strony, chyba właśnie w tej tajemniczości tkwi siła postaci. Jest jeszcze, oczywiście Molly, gospodyni w domu Thomasa i Petera, o której nie wiemy już prawie nic. Nie mówi, ma bardzo ostre zęby i chyba nie jest człowiekiem. Jestem fanką “rozmów” pomiędzy nią i Peterem, które doprowadzały mnie do delikatnych parsknięć.

Parsknięcia towarzyszyły mi przy lekturze często. Aaronovitch nie stara się jakoś wyjątkowo, żeby być zabawnym. Wydaje mu się to przychodzić z łatwością i całkowicie naturalnie. W każdej części cyklu jest dużo ironii, sarkazmu, ciętych, szybkich ripost. Dlatego mam wrażenie, że Peter Grant jest prawdziwy i, szczerze mówiąc, swoim poczuciem humoru przypomina mi ludzi których znam.

O Aaronovitchu naprawdę mogłabym rozmawiać godzinami i przekonuję powoli wszystkich dookoła, żeby po niego sięgnęli. Czytając, przegapiałam przystanki autobusowe, spóźniałam się na spotkania i stałam na peronie w metrze, bo przecież musiałam koniecznie dokończyć rozdział. Doprawdy, fanuję na całego. Problem polega na tym, że książki na razie nie zostały wydane po polsku, co dla części czytelników jest barierą nie do przeskoczenia. Cieszy mnie jednak, że autor nie ma chyba problemów z pisaniem, bo powieści wydawane są dość często (tak, panie Martin, to na pana patrzę właśnie z wyrzutem). Podobno ma też powstać serial oparty na Rivers of London a wyprodukować ma go BBC. Zobaczymy. Dobrze, że Grendella zakupi kolejną część cyklu, bo po czytaniu o Londynie według Granta, muszę powoli zacząć odkładać każdy grosz, żeby znowu tam pojechać. Tym razem zdecydowanie inaczej spojrzę na Tamizę, bo to przecież, nie tylko rzeka, ale też dostojna bogini.