Tak się dziwnie składa, że druga część roku 2013 upływa mi pod znakiem książek polecanych przez Rusty Angel. Był Aaronovitch, była Diana Wynne Jones, teraz przychodzi pora na Jonathana Strouda. Może jestem ignorantką, ale przyznaję otwarcie, że nigdy wcześniej nawet o nim nie słyszałam. Jeśli Wy również należycie do tego grona, to wspomnę tylko, że to autor, między innymi, trylogii Bartimaeusa, którą możemy spokojnie postawić na półkę z literaturą dla młodzieży, w której magia gra pierwsze skrzypce.
„Amulet z Samarkandy” to pierwsza część cyklu. Mamy tu do czynienia z historią opowiadaną z punktu widzenia Nathaniela, młodego maga, i Bartimaeusa właśnie, bardzo sarkastycznego dżina. Akcja toczy się wokół tytułowego amuletu, niezwykle potężnego artefaktu, wykradzionego przez Nathaniela (no, powiedzmy) ambitnemu i bezwzględnemu magowi. To właśnie przez ten przedmiot chłopak i dżin zostają wciągnięci do samego centrum niebezpiecznych wydarzeń, które mają przewrócić do góry nogami panujący w Anglii porządek.
Widzicie, Anglia jest wielkim mocarstwem, którym rządzą magowie, a zwyczajni ludzie, nazywani pieszczotliwie pospólstwem, nadają się tylko do tego, by magom usługiwać. Większość społeczeństwa zgadza się z taką sytuacją. Gdzieś jednak kiełkuje bunt i magowie zaczynają padać ofiarami rabunków organizowanych przez ruch oporu. Ciekawe jest to, że w pierwszej części trylogii jego przedstawicielami są głównie nastolatki (nie jestem pewna jak ta kwestia zostanie poprowadzona w kolejnych powieściach). Ruch oporu to jednak na razie tylko tło, wojna toczy się na szczytach władzy, pośród magów, którzy nie oglądają się za siebie, dbają tylko o własne interesy i, ogólnie rzecz ujmując, do najsympatyczniejszych nie należą.
Takie realia, nieco przez przypadek, zaczyna poznawać Nathaniel. Jak ja nie znoszę dzieciaka! Jasne, łatwo nie miał, rodzice sprzedali go, kiedy zaczął okazywać magiczny talent, został uczniem maga, od którego nie dostał raczej zbyt wiele ciepła, doznawał upokorzeń i stracił to, co dla niego ważne. Dobra, można jakoś usprawiedliwić jego bezmyślność. Mimo wszystko, nie mam do niego cierpliwości. To prawda, że jest dzieckiem i może nie do końca jest w stanie przewidzieć konsekwencje swoich czynów. Rozumiem, bo sama również robiłam w dzieciństwie różne głupoty. Niemniej jednak, w efekcie moich działań lalki miały po prostu tragiczne fryzury, a skutki czynów Nathaniela są nieco bardziej globalne i, no cóż, tragiczne.
Trzeba jednak przyznać, że gdyby nie Nathaniel, nie moglibyśmy poznać Bartimaeusa. Dżin zostaje bowiem wezwany przez chłopaka i jest zmuszony wypełniać jego rozkazy – inaczej skończy w puszcze po tytoniu na dnie Tamizy. Demon ten (proszę wybaczyć brak politycznej poprawności) to byt dość inteligentny i zabawny, a jego dowcip aż kipi ironią i sarkazmem. Fakt, jest przekonany o własnej świetności i potędze, co w konfrontacji z opiniami innych dżinów, wydaje się delikatnie mijać się z prawdą. No ale z tymi dżinami w zasadzie nigdy nic nie wiadomo. Bartimaeus, świadom niższości pospólstwa, cierpliwie tłumaczy w przypisach kwestie, których naszymi małymi rozumkami, możemy zwyczajnie nie przyswoić. Muszę przyznać, że czytało mi się je fantastycznie i tylko czekałam aż w tekście głównym pojawi się ta charakterystyczna mała cyferka po jakimś wyrazie.
„Amulet z Samarkandy” to doskonała rozrywka. W pewnym momencie przestałam też zauważać literówki, bo powieść mnie pochłonęła. Na tyle, że na wszelki wypadek ciągle woziłam ze sobą również drugą część. Przecież nie wiedziałam, kiedy mi się przyda, prawda? Zdaje też sobie sprawę, że ostatnio zachwycam się wszystkim co przeczytam. No ale cóż poradzę, że Rusty poleca same dobre książki?
P.S. Pozdrowienia dla Pani z metra, która popatrzyła na mnie jak na przybysza z obcej planety, kiedy po skończeniu „Amuletu…” od razu wyciągnęłam z torby „Oko golema”.
Jonathan Stroud, Amulet z Samarkandy. Tłum. Maciej Nowak-Kreyer, Amber, 2004. (359 str).