Mikołaj mikołajowi mikołajem, czyli Milvanna i Secret Santa.

Chyba możemy się zgodzić, że Internet to dość specyficzne i niezwykłe miejsce. Jasne, możemy w  jego otchłani znaleźć ukochaną piosenkę, odcinek serialu, przesłać zdjęcie kota koleżance, która wyemigrowała do Wenezueli, ba, porozmawiać z nią całkowicie za darmo.

Mam jednak wrażenie, że wytrwale prowadząc bloga i uczestnicząc aktywnie na rożnych platformach zyskujemy dużo więcej. Przynajmniej tak jest w naszym (pozwolę sobie wypowiedzieć się również w imieniu Grendelli) przypadku. Oczywiście, to miłe, że do nas zaglądacie, inaczej pewnie zarzuciłybyśmy pisanie ze trzysta razy. Najlepsze w blogowaniu jest chyba jednak to, że czujemy się częścią jakiejś bliżej nieokreślonej grupy ludzi z pasją. A to przeczytamy coś inspirującego, a to dowiemy się o książce lub filmie, na które musimy natychmiast wydać pieniądze, a to znajdziemy piękną autorską koszulkę lub oryginalne kolczyki. W końcu, zdarzają się okazje, że możemy na żywo zobaczyć ludzi, których do tej pory znaliśmy tylko z postów lub komentarzy na Facebooku.

Taka okazja przydarzyła mi się w wigilię mikołajek, kiedy do Warszawy zawitał św. Mikołaj pod postacią Zwierza Popkulturalnego i jego małych pomocników. O co chodzi? Otóż w ubiegłym roku Zwierz wpadł na pomysł zorganizowania Secret Santa. Wiecie, zgłasza się kilka osób a Zwierz losuje obdarowujących i obdarowywanych, którzy następnie ręcznie robią sobie prezenty, spotykają się lub przesyłają niespodzianki pocztą. W tym roku, o ile pogoda i brak snu nie powiększają moich pamięciowych braków, zgłosiło się około 250 osób. Nie dość, że biedny Zwierz musiał dopracować wszystko logistycznie, to jeszcze podjął się zorganizowania lokalnego spotkania warszawskiego. Obserwując frekwencję, stwierdzam, że za rok spotkamy się chyba w Sali Kongresowej, a wydarzenie zostanie objęte honorowym patronatem Prezydenta Miasta Stołecznego Warszawy.

Kryzys przyszedł chwilę po zgłoszeniu się do wydarzenia. Spanikowana uświadomiłam sobie, że w zasadzie absolutnie nie jestem uzdolniona manualnie. Jasne, namalowałam kiedyś  na kilku słoikach specjalnymi farbkami  kolorowe koty. Miałam wtedy ze trzynaście lat i do tej pory jest to główny, o ile nie jedyny przykład, przywoływany, kiedy stwierdzam, że nic nie potrafię zrobić ręcznie. Nawet na zajęciach z techniki dostawałam trójki za próby wykonania prostego ściegu (wielką igłą w kawałku lnu z ogromnymi dziurami). Wmówiłam więc sobie, że liczą się głównie chęci i zaangażowanie, więc istnieje szansa, że dziewczyna, którą mam obdarować doceni moje starania. Prezent muszę wysłać pocztą, więc nie podzielę się na razie efektami mojej pracy. Przy okazji udało mi się przyozdobić moje meble czarnymi, białymi i żółtymi plamami lakieru do paznokci i farby akrylowej. Chyba dodaje im to charakteru.

 

Milvanna, kiedy uświadomiła sobie jak słabo rozwinięte są jej talenty manualne.

Samo spotkanie okazało się cudownym i radosnym doświadczeniem. Zobaczyłam ludzi, których kojarzę z dyskusji jakie często toczą się nie tylko na blogu., ale tez na profilu Zwierza. Rozmawiałam z ludźmi o książkach, Doctorze Who, Sherlocku, studiach filologicznych, a także podobieństwach pomiędzy Koreańczykami i Polakami. Wreszcie, mogłam cieszyć się razem z innymi z ich prezentów, pomagać im znaleźć „swojego” mikołaja. Sama nie musiałam szukać daleko, przez przypadek usiadłyśmy przy jednym stoliku. Oczywiście uważam, że mój prezent był najpiękniejszy, a jego wykonanie wymagało nie lada umiejętności i nakładu pracy. Kiedy go rozpakowywałam, nie mogłam opanować drżenia rąk (tutaj chylę czoła przed Moniką L., która w takim skupieniu pomagała mi zapiąć bransoletkę, że myślała, że przegapiła swoją niespodziankę).

Bardzo proszę. Bransoletka, torebka, kocia zakładka, czekolada – prezent idealny.

Poza tym, teoretycznie wiedziałam, że istnieją ludzie, którzy robią piękne rzeczy, ale ich zagęszczenie na centymetr kwadratowy przyprawiał o zawrót głowy. Czegoż tam nie widziałam! Piękny kalendarz z podobiznami aktorów ze starych filmów, notes pełen Daleków, naszyjnik z Lokim, pluszowy Loki, pudełko w batmanowy komiks, kubek z Sherlockiem, i tak dalej, i tak w nieskończoność.

Radości z obdarowywania i bycia obdarowanym jest nie do przecenienia.

Najważniejsze jest chyba jednak to, że okazało się, że można  wrócić do czasów, kiedy przygotowywanie świątecznych prezentów, nie oznaczało wściekłego biegania po centrach handlowych w ciepłej kurtce i ciężkich butach, oraz wydawania kilogramów złota na przedmioty, które nie zawsze okazują się trafiać w gusta innych. Okazało się, że wystarczy przyjrzeć się drugiej osobie, dowiedzieć się, czy lubi piłkę nożną, pielęgnowanie ogródka, elfy, szczury czy stare filmy, wygospodarować trochę czasu na szukanie inspiracji, dodać coś od siebie, by sprawić komuś radość. Uwierzcie, dawno nie widziałam w jednym miejscu tylu błyszczących oczu i rumianych policzków. Dzięki temu rzeczywiście poczułam, że idą święta. I nie miało to żadnego związku z reklamami coca-coli, promocjami w sklepach, a nawet śniegiem. Poczułam je dzięki ludziom, którzy stawili się na spotkaniu i Zwierzowi, który je zorganizował. Za co, jeszcze raz, zwyczajnie dziękuję.