Lubię grudzień. Mrozy i śniegi przeszkadzają mi wtedy jakby mniej, bo przecież już niedługo Święta, a razem z nimi rodzinne fałszowanie podczas śpiewania kolęd, objadanie się bigosem, kutią i racuchami, ubieranie choinki i spędzanie mnóstwa czasu z rodziną. Od zeszłego roku jest to też miesiąc, w którym czeka się na ostatnią wizytę w kinie w bieżącym roku. Oto już od września planujemy z Grendellą, kiedy to będziemy mogły wspólnie wybrać się na „Hobbita”.
Miłość do Tolkiena to jeden z tych silnych i niezmiennych punktów wspólnych na naszych listach upodobań. Dokładnie pamiętam, kiedy czytałam po raz pierwszy „Drużynę pierścienia”. Zaczęłam w Wielki Piątek, wszystko było już w zasadzie przygotowane i wysprzątane na święta, więc w słoneczne popołudnie mogłam z czystym sumieniem zabrać się za lekturę. Nawet nie spodziewałam się pewnie, że to właśnie początek bardzo długiej i niezwykle przyjemnej podróży w towarzystwie elfów i innych krasnoludów po nieodkrytych światach. Podróży, która chyba nigdy się nie skończy, bo co jakiś czas muszę sięgnąć chociaż po fragment filmu lub książki. Jeżeli chodzi o Grendellę, pamiętam, że pochłonęła całą trylogię w jeden weekend. Leżała zasmarkana w łóżku i Tolkien przywrócił jej zdrowie. Czysta magia.
Obie również całkowicie bezkrytycznie wielbimy ekranizacje. Pierwszą część widziałyśmy zresztą razem. Był z nami również grendellowy mąż (no, wtedy jeszcze było mu chyba daleko nawet do bycia grendellowym narzeczonym), który zapewnił nam jakieś zniżki na PEPSI i popcorn. Pamiętam, że siedzieliśmy sobie w białostockim kinie POKÓJ (teraz chyba centrum chińskiego badziewia) a ja panicznie bałam się upiorów. Chyba pierwszy raz tak bardzo przerażało mnie coś, co widziałam na ekranie. Po seansie, postanowiłam chodzić prosta jak struna, bo przecież tylko w ten sposób mogłam się upodobnić do elfa. Już w liceum wybrałam się z drogą przyjaciółką, Lewiatanem, na noc filmową z wersjami reżyserskimi. Do tej pory współczujemy chłopakowi, który siedział obok i przy każdym pojawieniu się na ekranie Legolasa musiał słuchać naszego „Aaaaaaaaaaaaaawwwww”. Do tej pory radośnie wspominamy naszą pierwszą noc filmową, po której nie byłyśmy stanie żwawo ruszyć odnóżami.
Grendella natomiast jest tak emocjonalnie związana z filmami, że musi je zobaczyć za każdy razem kiedy lecą w telewizji. Nieważne, że wtedy trwają jakieś dwadzieścia pięć godzin. Nieważne, że ma piękne wydanie DVD z całą trylogią. Zaczynam się zastanawiać, czy nie należy do jakiejś sekty, której jednym z głównych założeń jest jak najczęstsze przeżywanie i opłakiwanie śmierci Boromira. Nawet mnie to nie dziwi, we mnie scena wywołuje podobne emocje, a konkurować może z nią chyba tylko historia Zgredka z ostatniej części Harry’ego Pottera. Na szczęście, do naszego małego klubu dołączyłą też nasza rodzicielka, która przed oglądaniem trylogii broniła się chyba bardziej niż przed czytaniem wspomnianego już Harry’ego. A potem wydzwaniała do nas wzruszona, że to przecież taka cudowna historia!
Oczywiście „Hobbita” również kupiłyśmy od razu. Niektórzy narzekają, że rozbijanie cienkiej książeczki na trzy filmy jest bez sensu, że krasnoludy są zbyt piękne, że dłużyzna, i tak wymieniają wady w nieskończoność. Fakt, jak mówiłam, do filmów opowiadających historie ze Śródziemia podchodzę raczej bezkrytycznie a te wszystkie argumenty stają się dla mnie zaletami. Dłużyzna? Raduje mnie każda chwila w świecie Bilbo Bagginsa. Kransnoludy są za ładne? Jako fanka urody Thorina i Kili’ego pozwolę sobie nie odnosić się do tego stwierdzenia. Zbijanie kasy na podzieleniu książki? Proszę bardzo, panie Jackson, jeżeli chce Pan zrobić z tego sześć filmów, mogę zapłacić za bilety z góry. Wydaje mi się też, że nie ma sensu porównywać „Hobbita” i „Władcy Pierścieni”, tak filmów, jak książek. „Hobbit” jest chyba lżejszy, z założenia jest przecież materiałem dla dzieci. Z obu historii można jednak, według mnie, wynieść coś ważnego a przy okazji można się jeszcze całkiem nieźle bawić.
W nagrodę, że przebrnęliście przez całe moje wynurzenia, korzystając z tego, że idą święta, a w kinach pojawi się „Hobbit: Pustkowie Smauga”, wysłałyśmy do Mnustwa Orkuw gołębia pocztowego i wspólnie przygotowałyśmy dla Was niespodziankę. Dobra, Orki wykonały. Mnustwo Orkuw zajmuje się wyrobem ręcznie robionej biżuterii. Muszę przyznać, że dbałość o szczegóły jest niesamowita. Kiedy rozpakowałam moją paczuszkę od Orkuw (jestem właścicielką kolczyków TARDIS i bransoletki, na której dynda 10 Doktor, Sherlock i Gandalf, więc niczego nie zmyślam), nie mogłam się napatrzeć na drobniutkie detale, jak guziki w płaszczu albo włosy. Orki okazały się bardzo łaskawe, o niebo milsze niż w tolkienowskim świecie, i postanowiły podarować prezent jednej czytelniczce bądź czytelnikowi naszego bloga. Będą to, drodzy Państwo, kolczyki, zestaw gandalfowy, czyli Gandalf Szary i, jak mówią Orki, Gandalf Perwoll.
Piękne, prawda? Jeśli macie na nie chrapkę, zostawcie komentarz pod wpisem. Napiszcie, która książka lub film wywarły na Was podobne wrażenie. Obiecujemy znaleźć jakiegoś krasnoluda, który wyłoni szczęśliwca. A później zatrudnimy go do ich wysłania (za granicę też). Obiecujemy również, że same się nie zgłosimy i nie przechwycimy kolczyków. A jeśli stanie się inaczej, niech nas Mordor pochłonie.
P.S. Odpowiedzi możecie zgłaszać do 22 grudnia do godziny 22.22. Byłoby też dobrze, gdybyście zostawili nam namiar na siebie. Krasnoludom będzie łatwiej, jeśli zostawicie nam maila. Jeśli nie chcecie go upubliczniać, prześlijcie go do mnie lub Grendelli.